Swans ruszał mnie od pierwszego kontaktu, od czasu strasznych, niezrozumiałych dźwięków „Children of God”. Ale też najbardziej pokochałem go za niechciany album „The Burning World”, w którym było wiele akustycznych dźwięków. Mam już kilkanaście płyt Swans – z różnych okresów. Emocje już jakiś czas temu opadły, ale mimo wszystko uważam wciąż, że to wielki zespół. „The Beggar” ma w sobie coś z ducha „The Burning World”. Zaczyna się bardziej wzniośle, niż okrutnie. Te długie dźwięki, anielski damski głos przypominający czasy Jarboe i do tego powolne wokalizy Giry. Bliżej tej kompozycji do projektu World of Skin, niż Swans. Zaraz jednak pojawia się singlowy, udostępniony jako pierwszy „Paradise is Mine”. Z prostych motywów, narasta niespokojny, mantrowy utwór. Instrumentów i motywów z wolna przybywa, wzrasta też dynamika, choć nie do poziomu do jakiego zespół nas w przeszłości przyzwyczaił. „Czy jestem gotowy by umrzeć? – pyta Gira w pewnym momencie. Jako następny pojawia się także wybrany na singiel kawałek „Los Angeles: City of Death”. Można uznać, że nosi on znamiona kawałka do studenckich rozgłośni i na niezależne listy przebojów. Nie jest miły, ale nie jest też specjalnie ciężki. Teatralny nastrój otwiera „Michael is Done”. Jest znów wzniośle, ale też dźwięki ładnie, kaskadowo się wznoszą. Mamy jakby przejście na wyższy poziom harmonii, a potem powrót do otwierającego dwugłosu. Elementów wyciszenia nie brak znów w „The Unforming”. Trzeba jednak pamiętać, że album powstał na bazie materiału nagranego w ub. roku przez Michaela Girę akustycznie i w pojedynkę. Tytułowy „The Beggar” trwa ponad 10 minut i oferuje bardziej apokaliptyczne momenty, choć podane w strawnej formule. Można się zanurzać w tej muzyce bez obawy o zdradliwe wiry. Kompozycja ma solidne fundamenty i jest na czym budować moc oraz nastrój. Łagodniej zaczyna się za to „No More of This”. To dość prosty utwór, nawet jak na Swans, ale zasadniczo przyjemny. Elementy zapomnianego przez świat folku pobrzmiewają w „Ebbing”. Można się przy nim niebezpiecznie rozbujać. Istotną rolę odgrywają w tym numerze damskie wokale w tle. Zamykający pierwsza płytę „Why Can’t I Have What I Want Any Time That I Want?” jest raczej dostojny, choć w samej końcówce odzywa się w nim coś niepokojącego, niczym zbliżająca się zaraza. Drugi krążek to tylko dwie kompozycje, z których pierwsza trwa prawie 44 minuty (nic dziwnego, że w wersji analogowej się nie zmieściła). „The Beggar Lover (Three)” to rzecz z innego świata. Są tu dzwony, podniosły nastrój potem coś skrzypi, pojawia się kobiecy głos a następnie zaczyna się perkusyjna kanonada. Mnie podoba się to, co rozgrywa się od 12 minuty. Aura niczym w najbardziej tajemniczych i mistycznych kawałkach Pink Floyd. Naprawdę jakieś kosmiczne sprawy. Potem jeszcze ten bas i złowieszcza gitara. Jest moc. Ale oczywiście nie do końca. W połowie zaczynają się rzeczy dziwne, choć mentalnie wciąż bliskie Floydom z czasów „Ummagumma”. Po 33. minucie utwór znów wraca na bardziej pociągające ścieżki, z wokalem, bardziej miarowym rytmem perkusji i wibrafonem. Ostatnim aktem albumu jest ponad ośmiominutowy „The Memorious”. To kolejny dobry moment tej płyty. Michael Gira odżył po mrokach pandemii i nagrał „The Beggar” z ewidentnie nowym zapałem. Na granicy dawnego Swans i Angels of Light, z gościnnym udziałem Bena Frosta, z pasją i mistycznym pierwiastkiem. Słuchanie Swans zawsze jest nieco rytualne. Dobrze, że znów ruszyli z posad swoją dźwiękową bryłę. Obok takich płyt nie przechodzi się w pośpiechu.