Rzadko kupują płyty z takim opóźnieniem, jak drugi album Izzy and the Black Trees. Nie wiedzieć czemu w Empiku była pierwsza płyta, a druga już nie. Czekałem zatem na jakąś okazję i ta trafiła się podczas targów Małych Wydawców na Innych Brzmieniach. Nowy materiał kwartetu jest faktycznie lepszy niż pierwszy. To znaczy – jeszcze lepszy, bo debiut był wszak udany. Podoba mi się jego brzmienie, za które odpowiada Marcin Bors. Jest pełne, dopracowane i głębokie. Album gra zatem klasycznie i rasowo – tak jak sama muzyka zespołu. Izzy and the Black Trees tzw. Ameryki nie odkrywają swoim graniem. Są blisko The Kills i Dead Weather, ale też Patti Smith i Siouxsie and the Banshees. Trochę glam rocka z lat 70. trochę gotyckiego chłodu lat 80. i do tego szczypta kobiecego grunge/punk-rocka z lat 90. Izabela Rekowska ma idealny wokal do takiej muzyki. Odpowiednio mocny, drapieżny, ale i nieco wisielczy. Nic dziwnego, że to od pewnego czasu jeden z najgorętszych składów naszych muzycznych festiwali – grali m.in. na OFF Festival, w Jarocinie, na Mystic Festival i na Innych Brzmieniach. No ale trudno o lepszy gitarowy band na krajowej scenie. Brudny, ciężki, ale też zmysłowy i pomysłowy. Ich muzyka nie nudzi ani chwilę, bo operuje szeroką gamą pomysłów. Niby te chwyty już gdzieś, kiedyś się słyszało, ale tu są podane na tacy na przestrzeni 40 minut. Nie dziwię się, że dla wielu był to najlepszy rockowy album ubiegłego roku na polskim rynku. Trzeba jednak powiedzieć, że kwartetowi z Poznania niczego nie brakuje, by podobać się również poza granicami naszego kraju. Może za bardzo przypominają muzykę już wiele razy tam ograną, ale to jedyny ewentualny zarzut. Potrafią w swojej lidze wszystko i mają naprawdę dobre kompozycje. Chwytają też single – szybszy, motoryczny „Liberate” i bardziej liryczny, spokojniejszy „Love’s In Crisis”. Brawo drodzy Państwo.