Łódź Summer Festiwal

Dzień pierwszy, 28 lipca 2023

Łódź Summer Festiwal

Miasto Łódź, z okazji obchodów swojego 600—lecia zorganizowało bezpłatny festiwal muzyczny. W ciągu trzech dni na czterech scenach wystąpiło w sumie kilkudziesięciu wykonawców – w tym dwie zagraniczne gwiazdy i wielu krajowych tuzów z gatunków rock, hip hop, alternatywa i pop. Trzeba byłoby być niezwykle wybrednym, by nie znaleźć w tym gronie czegoś dla siebie. Ja w każdym razie wpadłem na dwa dni, by uszczknąć coś z tych atrakcji.

Pidżama Porno

Nigdy nie byłem na koncercie Pidżamy Porno i w sumie słabo znam ich piosenki. Zdecydowanie bliżej mi było do Strachów na Lachy, ale to raczej Pidżama ma więcej fanów, co widać było po ilości koszulek i bluz wśród publiki obecnej na łódzkim koncercie. Swoją drogą trudno dziś traktować twórców „Złodziei zapalniczek” za zespół punkowy, bo ja powiedział sam „Grabarz” do jednego z widzów pod sceną – on już jest w takim wieku, że nie napier… tylko śpiewa ładne piosenki. Oczywiście skład jest wciąż rockowy, a na koszulkach członków zespołu widniały tego dnia Pearl Jam i Motorhead. Niemniej sam lider wyjątkowo dobrze pasował tego dnia swoim zachowaniem do zdobiącego jego głowę słynnego kapelusza – cylindra.

To był dość nietypowy koncert, bo – tu znów odwołam się do stwierdzenia Krzysztofa Grabowskiego, że tak krótki set grali chyba tylko podczas pierwszych przesłuchań w Jarocinie. Poleciały zatem same obowiązkowe przeboje: „Bal u Senatora”, „Ezoteryczny Poznań”, „Bułgarskie Centrum”, pidżamowa wersja „Pasażera” Iggy Popa spleciona z evergreenem Czerwonych Gitar. Był także przypomniany w ub. roku przez Męskie Granie „Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości”, odśpiewane w dużej części także przez publiczność. Z ostatniej płyty poleciały „Hokejowy zamek” i „Tu trzeba krzyczeć”. Jak dla mnie ten występ był akuratny. Zespół dobrze zabrzmiał, „Grabarz” sprawnie zaśpiewał, ludziom się podobało – szybko dostali jeden bis, a fani mogli spokojnie czekać na sobotni występ Strachów na Lachy na innej scenie (choć lider zapraszał na następny koncert za sto lat).

Szczyl

Na występ Szczyla czekałem nawet bardziej, niż na Pidżamę Porno. Raz, że bliżej mi teraz do tego co gra trójmiejski artysta, a dwa, że byłem ciekaw jak wypadnie materiał z „Polskiej Florydy” na żywo.

Na scenie ustawił się zasadniczo „rockowy” skład z gitarą, perkusją i saksofonem. Niestety początkowo to zespół było słychać głośniej, niż samego Szczyla. Otwierający „Hiphopkryta” był taki trochę na przetarcie. Publiczność entuzjastycznie przyjęła „Anastazję”, ale w tym momencie jeszcze nie wszystko grało tak jak mogło. Z czasem ktoś z reżyserki podciągnął chyba wokal, bo bodajże od czwartego numeru odsłuch był już lepszy. Ludzie dobrze bawili się przy „Byłaś ze mną wczoraj”, ale to niewątpliwie świetny, wakacyjny kawałek z funkowym feelingiem. Ja najbardziej czekałem na „Cień”, który – choć bez gościnnego udziału Piotra Roguckiego – wypadł elegancko. Partie Roguckiego Szczyl podawał przez megafon. Pewien niedosyt zostawił po sobie „Bang”, który mógłby zabrzmieć mocniej. Na finał poleciała „Banda”, zrobiona jeszcze pod szyldem SBM. Generalnie miałem dość mieszane odczucia. Z jednaj strony imponowało mi aranżowanie niektórych partii pod saksofon, ale gdzieś przepadał wtedy beat. Słuchając półtora roku temu „Polskiej Florydy” doceniałem jej eklektyzm i ciekawy – przynajmniej fragmentami – przekaz. W wersji koncertowej jakoś to nie do końca wybrzmiewało. Szczyl pozostaje dość oryginalną postacią na naszej scenie – rozpięty pomiędzy hip hopem, a rockową alternatywą, ale brak mu trochę charyzmy, jaką ma taki Zdechły Osa, by zapanować w pełni nad kreowaną materią.  

Franz Ferdinand

Franz Ferdinand wielokrotnie występował w naszym kraju, ale mnie się ta przyjemność dotąd nie trafiała. Zespół nie jest obecnie w najlepszym momencie swojej kariery. Z oryginalnego składu zostało raptem dwóch muzyków. Ostatni materiał nagrali pięć lat temu. Od roku ogrywają przekrojowy materiał z okazji wydania składankowej płyty „Hits to the Head”. Znamienne jest jednak, że nie bardzo sięgają po wydane z tej okazji dwie nowe piosenki. W Łodzi zagrali natomiast dwa inne nowe numery „Build It Up” i „Knock Knock”. Totalnie odpuścili swój ostatni album „Always Ascending”, za to najczęściej sięgali po kawałki z debiutu (aż sześciokrotnie). Właśnie od pierwszej płyty zaczęli i na niej skończyli.

Przy „The Dark of the Matinée” nie byłem jeszcze pewny aktualnej formy wokalnej Alexa Kapranosa, ale z czasem zostałem uspokojony. Kwintet trzymał się oszczędnej scenografii, z charakterystycznym zamiłowaniem do modernistycznych form i ekspresyjnych kolorów – głównie czerwieni, bieli i czerni. Brzmienie było niezawodne – gitary, bas, perkusja, klawisze – wszystkie instrumenty słychać było we właściwych proporcjach, wokal też był ustawiony wzorowo. Naprawdę dobrze się tego słuchało. Franz Ferdinand jest chwytliwy, rytmiczny i pozytywny. Nawet gdy nie grali singli (choć przeważnie grali) to i tak było przebojowo. „No You Girls” i „Walk Away”  kupiły mnie momentalnie. Odrobinę mniej ekscytowało mnie „Evil Eye”, ale też późniejsze płyty nie zawsze były tak równe. Przy „Do You Want To”, czy „Stand On The Horizon” próbowałem zrobić jakieś zdjęcia ale bez powodzenia. Ktoś obok stwierdził, że nie znał póki co tych piosenek, ale wszystkie dobrze mu weszły. Wiadomo – to nie jest zespół radiowy, a jako niezależna grupa nie koniecznie przebija się przez streamingi. Potem znów dałem się porwać hitom z debiutu. Gitarowe mocne otwarcie „Michael” i pierwszy numer Franza jaki poznałem – „Darts of Pleasure” porwały mnie do szczerej radości z dzielenia ze Szkotami miejsca, czasu i przestrzeni dźwiękowej. Jeszcze tylko „Love Illumination” i poleciał najsłynniejszy utwór zespołu „Take Me Out” przyjęty odpowiednio entuzjastycznie. Przemieszczając się w kierunku odwrotnym od sceny widziałem na twarzach mijanych osób radosne uniesienie. Nie dziwne – zaraz poleciał wszak „Ulysses”. Po „Outsiders”, który zamykał drugi album grupy, zespół zszedł ze sceny. Wrócił dość szybko. Najpierw Audrey Tait, która dołączył do grupy dopiero dwa lata temu zagrała solo na bębnach, a zaraz potem dołączyła do niej reszta zespołu i zabrzmiał „Jacqueline”, którym ostatnio często zaczynali koncerty. O ile zagranie „Knock Knock” w ramach bisów mogło zaskakiwać, o tyle „This Fire” przypomniane w ub. roku na ścieżce dźwiękowej do nowego „Cyberpunka” było strzałem zdecydowanie sensownym. Tym bardziej, że kawałek został rozbudowany do ram swoistego opus magnum, z zadęciem godnym samego Elvisa. Było nawet sprowadzenie publiczności do parteru. Pomyślałem sobie, że zespołowi dobrze zrobił łódzki występ, dla tak dużej i życzliwej publiki. Może Alex Kapranos i jego band siądą nad nowymi piosenkami i spróbują raz jeszcze oczarować słuchaczy swoją uwodzicielską i dance-punkową formułą?

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×