Powrót nożownika w masce zebrał niezłe opinie i dobrą widownię. Zapewne pomogło w tym obsadzenie mega-popularnej po „Wednesday” Jenny Ortegi, ale i renoma cyklu jest odpowiednio mocna. Ja do kina się nie wybrałem, ale na platformówce chętnie rzecz zobaczyłem. Szósta część opiera się na autoironii – ustami jednej z bohaterek definiowane są zasady jakie będą tu rządziły. Będzie więcej trupów, zabójcą może okazać się każdy, a główni bohaterowie nie są już tak potrzebni. Wiadomo, że twórcy starają się zaskoczyć widza bardziej, niż go nastraszyć. Stąd pierwszy zabójca sam ściąga z twarzy maskę, by za chwilę wpaść samemu w koszmarne tarapaty. Centralną rolę pełni czwórka ocalałych z masakry w Woodsboro. Sam Carpenter nie może otrząsnąć się z traumy i zmienia tylko terapeutów. Lepiej radzi sobie jej młodsza siostra Tara (w tej roli Ortega), która chce po prostu uciec w zabawę. Sam Carpenter nie dość, że ją w tym hamuje, to żyje w przeświadczeniu, że zło powróci i wyrządzi komuś krzywdę. Oczywiście nie jest w błędzie, bo pomimo, że siostry przeniosły się do Nowego Jorku to wokół nich zaczynają ginąć ludzie – czasem także dość przypadkowi. Zabójca nie ma w rękach nowych tricków, ale trzeba mu przyznać, że jest niezwykle skuteczny. Wszyscy szukają sprawcy i gubią się w domysłach, kto może kryć się pod maską. Co gorsza morderca z nożem – tzw. Ghostface – stał się postacią pop-kulturową, więc każdy może się za niego przebrać. Bohaterowie odnoszą się w swoich dociekaniach do klasyków horroru, by wyczytać z nich własny los. Sprawa się komplikuje, gdy rozwój wypadków sprawia, że w zasadzie każdy może być tym złym. Tym bardziej, że morderca nie musi być tym razem jednoosobowym psychopatą, czy mścicielem. Próby zastawiania na niego pułapek kończą się kiepsko. Krew płynie coraz szerszymi strumieniami. Finał jest znów postmodernistycznym puszczaniem oka – bohaterowie przewidują dalszy rozwój wypadków w oparciu o inne filmy grozy. Więcej w tym zabawy, niż strachu i nawet zadawane rany są jakby mniej śmiertelne. „Krzyk” to klasa sama w sobie, natomiast emocji przy nim czułem już mniej.