Przegapiłem najlepsze lata kariery Blur. Ich debiut z 1991 roku spodobał mi się przeciętnie. Właściwie poza „There’s No Other Way” cała reszta była gorsza od tego co proponowali wtedy The Stone Roses, The Charlatans, Happy Mondays, czy Ride. Wróciłem do nich dopiero pod koniec dekady, kiedy zespół odszedł od czysto gitarowego grania, a mnie bardziej pociągały tzw. „nowe brzmienia”, techno i post-rock. Cóż skoro wkrótce Graham Coxon wybrał karierę solowa, a Damon Albarn swoje serce i talent przekazał na rzecz Gorillaz. Na „The Ballad of Darren” nie czekałem, ani się jej nie spodziewałem. Zresztą nikt się jej nie spodziewał. Albarn sam napisał szkice nowych piosenek, a pozostali członkowie grupy dołączyli do niego w ramach przygotowań do lipcowych koncertów na Wembley. W krótkim czasie, pod okiem Jamesa Forda przygotowali materiał na płytę. Bez stresu, presji i właściwie bez elektroniki, która odgrywała ważną rolę na poprzednich albumach Blur. Gdyby nowy materiał otwierał singiel „St. Charles Square” wszyscy fani uśmiechnęliby się pewnie od pierwszych jego dźwięków. Britpop zmartwychwstał – ze swoją niechlujnością, swobodą i gitarową werwą. Ale na początek dostajemy „The Ballad” i to w takim spokojnym, gorzko-melancholijnym nastroju mija nam większość tej płyty. Jeszcze na poziomie kolejnego singla – „Barbaric” można było liczyć na pewien eklektyzm, bo jest w tym numerze automat perkusyjny, organy i sporo słonecznych nut. Zaraz jednak znajdujemy odzwierciedlenie znamiennej okładki płyty. Nad beztroskim błękitem niemal pustego basenu, zbierają się ciemne, burzowe chmury. Tekst „Russian Strings” odnosi się do wojny w Ukrainie. W zasadzie gitary grają tu ckliwie, ale klawisz daje czasami złowróżbny akcent. Kolejny utwór, zainspirowany muralem z Leonardem Cohenem to ballada z gitarą akustyczną i odrobiną elektroniki. Albarn śpiewa tu smutno i nostalgicznie, a w tle słychać przejmujące partie skrzypiec. Pierwszy singiel, ujawniony w maju – „The Narcissist” to przyjemny średniak. Niezbyt chwytliwy, tak sobie dynamiczny i w miarę rytmiczny. Do klasyków grupy się nie załapie, ale całkiem zgrabnie przepoławia płytę. „Goodbye Albert” ma w sobie coś z New Order, gdyby grupa z Manchesteru lubiła ładniejsze piosenki. Nutka brytyjskiej, walczykowatej psychodelii nadaje charakter „Far Away Island”. Ładny i rozmarzony jest – zgodnie z tytułem – „Avalon”. Finałowy (w wersji konwencjonalnej) „The Heights” zamyka się złowrogim natężeniem dźwięku. Za to w wersji deluxe dostajemy jeszcze dwie przyjemne kompozycje – najpierw utrzymana w stylu wczesnego Lou Reeda „The Rabbi”, a potem leniwe, ale pogodne „The Swan”. Tej płyty mogłoby nie być. Nie wpłynęła ona na legendę zespołu, ani nie dostarczyła żadnego nowego hymnu. Ale można ten album polubić i w zasadzie trudno go potem zastąpić jakąkolwiek inną pozycją kwartetu.