Kobiety mają prawo do swoich super-agentek. Przecież w komiksach od dawna mają nad-moce. Nie dziwi zatem obsadzenie w głównej roli Gal Gadot znanej z wcielania się w Wonder Woman. Pomysł zasadniczo nie jest zły, bo przecież dobrze ogląda się atrakcyjną kobietę na pierwszym planie. Męska widownia będzie zadowolona, a kobieca doceni, że ich silna, niezłomna bohaterka jest tu najważniejsza. Trzeba jednak wysokiego poziomu akceptacji, by oglądać dzieła takie jak „Misja Stone”. Film klasyfikowany jako kino szpiegowskie nadaje się tylko do ram uniwersum Marvela, albo kategorii przeniesionych na duży ekran gier komputerowych. Bohaterka rzuca się bez namysłu głową w dół, staje do walki wręcz z osiłkami – prawa fizyki, czy psychologii nie grają tu żadnej roli. Ma być szybko, efektownie i najlepiej gdyby wcześniej nikt nie wpadł na dane ujęcie. Tajne służby to za mało. Tu są agencje nad agencjami, bo zwykłe MI6 już nie wystarcza. Wrogiem jest – podobnie jak w ostatnim Mission: Impossible – sztuczna inteligencja, czy może narzędzie na niej oparte, które może posłużyć za broń lepszą od bomb. To zastanawiające, że filmowcy korzystający z najnowszej techniki, stawiają w miejscu szaleńców i totalitarnych imperiów, z którymi bohaterowie ich filmów walczą – nowoczesne technologie. W tym wszystkim okazuje się jednak, że to dobro zwycięża, a nie super broń, czy super komputer. Wystarczy wzbudzić w kimś pozytywne uczucia i to staje się kluczem do wygranej. W „Misji Stone” wygrywa kobiecy pakt, a nie damsko-męska miłość. To również znak naszych czasów. Facet niby czaruje, robi podchody, ale w gruncie rzeczy kieruje się wyłącznie własnymi interesami. Mogłem tego filmu nie oglądać, bo przecież niczego innego nie mogłem się po nim spodziewać, ale często tzw. „hity” mówią więcej o zmianach cywilizacyjno-kulturowych niż niejedno ambitne kino. W tym przypadku nie przeżywałem nawet emocji, miałem tylko kilka przemyśleń.