Są takie filmy, które mają niemal oczywisty rozwój wydarzeń, a jednak chce się je oglądać. „Mężczyzna zwany Otto” jest takim właśnie przypadkiem. Obsesyjnie przestrzegający reguł i zasad starszy mężczyzna (Otto – w tej roli Tom Hanks) przechodzi na emeryturę i poznaje nowych sąsiadów. W jego głowie trwa porządkowanie spraw, gdyż zaplanował już swój koniec. Świat go denerwuje, sąsiedzi irytują, a pracę zawodową właśnie skończył. Przede wszystkim jednak chce dołączyć do swojej ukochanej żony – zmarłej jakiś czas temu na raka. Ich miłość była piękna, wzruszająca i nie do końca szczęśliwa. Otto nosi na grób żony kwiaty (jak jest promocja to nawet dwa bukiety) i opowiada jej o swoim życiu. Codzienność przynosi mu głównie kolejne frustracje – zgodnie z tym także próba samobójcza kończy się niepowodzeniem. A potem kolejna. Świat wciąż czegoś chce od niego. Głównie nowi sąsiedzi, którzy potrzebują pomocy, ale także starzy sąsiedzi z którymi nie jest już w tak dobrych stosunkach, jak w czasach młodości. Do grona potrzebującego wsparcia otoczenia dołącza chłopak roznoszący gazety, a nawet bezpański kot. Otto pomaga nie tyle z dobrego serca, czy serdeczności, co dlatego, że wie, jak pewne rzeczy powinny działać, lub funkcjonować. Widz doskonale zdaje sobie sprawę, że Otto się w końcu złamie, że ten biedny kot którego przegania, stanie się jego pupilem, a sąsiedzi powierzą mu opiekę nad swoimi dziećmi. Mężczyzna, który nie widzi sensu w kontynuowaniu własnego życia staje się nagle wybawieniem z problemów dla innych. Jednemu człowiekowi ratuje nawet życie. Wiecznie niecierpliwa, niezadowolona mina bohatera, w końcu się wygładza, a z czasem pojawia się na niej nawet lekki uśmiech. Wspomnienia wspólnego życia z żoną i żal jaki temu rozstaniu towarzyszy, sprawiają, że Otto nie potrafi zwrócić się ku żywym, ale przecież jest w nim wciąż to, za co został pokochany – skromność i ciepło. To są wszystko oklepane schematy fabularne i wielokrotnie odegrane uczucia, ale podobnie jak w przypadku filmów świątecznych, czy komedii romantycznych, istnieje stałe zapotrzebowanie na takie historie (film oparto na bestsellerowej powieści Fedrika Beckmana). Od widza zależy, czy się tym wzruszy, podbuduje, czy tylko zaliczy. Ja chyba czuję romantyczną siłę miłości, lubię dzieci i koty, więc oglądałem całość z przyjaznym dystansem.