Trzy opowieści rodzinne, spisane w różnych okresach życia przez ubiegłoroczną noblistkę, urzekają siłą wspomnień. Autorka pisze o swoim ojcu, zmarłym w 1967 roku, matce, która przeżyła męża o 19 lat i o swojej siostrze, której nigdy nie poznała, bo zmarła na dyfteryt dwa lata przed przejściem Annie na świat. Podobnie jak w „Latach” Ernaux wskrzesza Francję z pierwszej połowy XX wieku, z czasów, gdy nie różniła się bardzo – śmiem twierdzić – od polskich realiów. Rodzice autorki byli prostymi ludźmi, a ówczesna Normandia – choć nie doznała okupacyjnego horroru, nie uniknęła wojennych zniszczeń. Będąc robotnikami z fabryki, rodzice autorki postanowili wybić się społecznie – kupić sklep spożywczy i prowadzić kawiarnię. Ten plan realizowali także po wojnie. W 1938 roku stracili córeczkę, która zmarła w wieku 6 lat. Ernaux wspomina ojca z jego sposobem bycia, nawykami, ubraniami i przekonaniami. Zaczyna od dnia śmierci i czasu pogrzebu, a potem sięga do wiedzy o jego rodzicach, domu rodzinnym, historii poznania matki, trudach prowadzenia własnego interesu, zamiłowania do ogrodu. Autorka miała 27 lat, gdy jej ojciec zmarł po krótkiej chorobie. Była w domu w tych ostatnich chwilach, pamięta słowa jakie do nie skierował po raz ostatni. Była już wówczas mężatką i nie mieszkała w domu rodzinnym. Przyjechała z synkiem w odwiedziny, nie spodziewając się takiego obrotu spraw. Jej opisy są trzeźwe i rzeczowe. Nie brak w nich jednak uczuciowego dna, prawdziwych emocji, nawet pewnej dramaturgii. Życie matki przeżyła nieco inaczej. Ojciec wychowywał się na wsi – matka w małym mieście i to ich zawsze różniło. Ernaux ukazuje starania matki w zakresie ogłady językowej, miejskiego stylu życia, połączonego jednak z małomiasteczkowym wstydem, religijnością i zamknięciem na sprawy cielesne. Lata 50. we Francji to wciąż czas posiadania dwóch ubrań – codziennego i tego do kościoła, podziału na ciężką pracę w tygodniu i małe rodzinne przyjemności w niedziele, skromnego noszenia się – koniecznego nakrycia głowy u kobiet wychodzących z domu – prostego jedzenia i takiegoż wyposażenia mieszkań. Ciągłego strachu o to, czy wystarczy pieniędzy, czy interes nie upadnie. Wspomnienia dotycząca matki obejmują też czas jej wdowieństwa, zajmowania się wnukami, próby życia przy córce w dużym mieście. W końcu czas choroby, bezwzględnego Alzheimera, który zamykał świat potrzeb i ograniczał pojmowanie świata. Finałem była śmierć w domu opieki. Ernaux ma chwile tkliwości, jakiegoś żalu, czy chęci rozliczeń. Zasadniczo jednak trzyma fason. Największym wyzwaniem, którego podjęła się najpóźniej, bo w wieku 70 lat, było napisanie o swojej nieznanej siostrze. Rodzice nigdy o niej nie opowiadali, chcąc oszczędzić Annie smutku, czy porównań z tą, która była tak grzeczna, że aż święta. Mała Ginette odchodząc z tego świata myślała o Jezusie, Annie nigdy nie pojęła bożej miłości. Myślała o tej siostrze – nie siostrze poprzez wyrwane wspomnienia innych osób i kilka zachowanych zdjęć. Bardziej snuje tu rozważania o jej braku, o przemianie rodziców w konsekwencji utraty dziecka, niż odtwarza życie zmarłej. Ta książka jest lekturą, wobec której nie można przejść obojętnie. Wszak mowa tu o naszych najbliższych, o rodzinnych korzeniach, tym co nas kształtowało i formowało. Trudno nie biec myślami do własnych rodziców, czy rodzeństwa. Do myśli w jakim stopniu mamy ich w naszej pamięci, czy faktycznie ich dostrzegaliśmy i rozumieliśmy? „Bliscy” to uczciwa, przemawiająca proza. To ważne słowa i mocne obrazy przeszłości – czegóż więcej chcieć od takiej literatury?