Spiętego się słucha. Tego co ma do powiedzenia i w jaki sposób składa frazy. Uważam, że Hubert Dobaczewski jest jednym z najlepszych i najbardziej charakterystycznych polskich tekściarzy ostatnich lat. Czy to z Lao Che, czy solo, opisuje swoje przemyślenia w sposób zasługujący na uwagę i uznanie. Tytuł „Heartcore” sugeruje sięgnięcie do naprawdę głębokich uczuć. By je odpowiednio wyrazić, Spięty złagodził oprawę muzyczną – zwłaszcza w stosunku do odważnych, mocno mechanicznych rozwiązań płyty „Black Mental”. Czteroosobowy skład muzyków tworzy dźwiękową przestrzeń do słownych wyznań. Do tego dostajemy damskie chórki, które udelikatniają formę. Teksty są oparte często na lekkich rymowankach lub grze słów. Jak zwykle dostajemy tu potyczki Pana Dobaczewskiego z Bogiem, kilka filozoficznych wynurzeń oraz nieśmiałych romansów. Lubię te żarciki językowe w stylu „Będę tu stał, aż się pani wydam kimś, kto się pani przyda”, „Nie mam know-how, nie mam know-how, a choćbym się zesłał, nie będę miał.” albo „Wierzę, wierzę no, wierzę, tylko Bóg wie w co”. Całość zmierza w kierunku dokonań Raz Dwa Trzy, bo to w istocie wysmakowana muzyka multi-gatunkowa z dobrym, poetyckim tekstem. Można odnieść wrażenie, że Spięty przeniósł się do Krakowa i stał się Artystą, ale z drugiej strony wciąż dominuje u niego prowokacja. Przy tej płycie człowiek raczej odpoczywa, relaksuje się, choć intelektualnie pozostaje aktywny i czujny. Na singiel wybrano utwór „Blue” ukryty pod koniec płyty, ale generalnie „Heartcore” to równy album i wszystkie dziesięć piosenek broni się w roli radiowych kompozycji. Może nie jako przerywnik między reklamami, czy konkursami dla słuchaczy, ale z całą pewnością do puszczania w autorskich audycjach. Muzycznie wolę więcej wyzwań, ale artystycznie czuję się usatysfakcjonowany.