Poznałem Oranżadę w zasadzie dzięki Festiwalowi „Inne Brzmienia”, gdzie zagrali jako „rezerwowi”. Dopiero potem kupiłem ich dwie starsze płyty, no a teraz – fakt, że po pewnym namyśle - nabyłem „Karma Tango”. Otwocki kwartet sukcesywnie nabiera luzu i piosenkowych skłonności. Choć grają rock niedzisiejszy, to dokładają do niego słowiańskie „piszczałki”, by nikt im nie zarzucił wtórności. Wydany po dłuższej przerwie materiał pokazuje dość szerokie spectrum grania. Takie „Lay Down” z elektrycznym pianinem przypomina nieco Mudhoney. To najbardziej temperamentny numer na całej płycie. Singlowe „My 1000” ma sporo akustycznych brzmień, a całość można byłoby odnieść do krajowego big-beatu, który mógł być zachodni o ile był też polski. Mnie bardziej na singla pasowałby otwierający „Ty, ja, on i my” przypominający twórczość Clinic. „Shady House” ma tą swoją krautrockową zadziorność ze śladami wczesnych Pink Floyd. Kolejny singiel – „Totalizator” to w sumie kwintesencja grania Oranżady. Trochę brudu, trochę przyćmionych brzmień, motorycznie i hipisiarsko. Są na tej płycie też dwie dłuższe kompozycje - trwające po blisko 8 minut. Ciekawszym z nich jest promocyjny „Tyle dróg” z kobiecymi wokalizami w tle. Ma w sobie ducha Ścianki, przypomina mi też ostatnią, balladową Siekierę. To na pewno wyróżniająca się kompozycja na całym albumie. „Karma tango” operuje jaśniejszymi barwami, niż wcześniej. Jest dość marzycielski. Wciąż jest za mało popowy i za mało awangardowy zarazem. Oryginalne są przekazy tekstowe. Nieoczywiste, niepublicystyczne, ale i nie koniecznie liryczne – chyba, że za takie uznamy wyznania w stylu „jesteś kosmosem”. Połowa kawałków śpiewana jest w każdym razie po polsku, ni i jest dwóch wokalisto-tekściarzy. Oranżada zostaje w offie, ale pokazuje jego zdecydowanie przyjazną twarz. Zachowuje też oryginalność i rozpoznawalność. Tegoroczny powrót na pewno miał sens. Życzę im powodzenia w poszerzaniu kręgu odbiorców.