The Kills mentalnie wciąż traktuję jako młody zespół, a przecież debiutancki album wydali już 20 lat temu! Duet pomimo aktywności wydawniczej, trochę miał czasu na zebranie nowych pomysłów i wydaje się, że bardzo solidnie wykorzystał ten okres. Pracę nad repertuarem na „God Games” rozpoczął ponoć w 2019 roku – wiadomo, była pandemia, ale mimo wszystko to spory kawał czasu. Trzeba jednak przyznać, że nowa muzyka potrafi zaskoczyć. Choćby przez to, że album zaczyna się od ciszy i dopiero po kilkunastu sekundach dostajemy pierwszy mocniejszy akord na przebudzenie. Nagrania realizowane były w starym kościele pod okiem producenta ich debiutanckiego materiału, który od tamtej pory obrósł renomą i nagrodami (Paul Epworth). Nowe brzmienie jest mniej garażowe i mniej syntetyczne zarazem. Choć same kompozycje nie są bardzo odmienne od wcześniejszych, to są inaczej zagrane. W tłach więcej się dzieje, nie ma tej charakterystycznej dla wcześniejszego stylu motoryki. Posłuchajcie choćby „Going to Heaven”, w którym dobrze słychać pracę Hince’a i Epwortha, bliższą podejściu hip-hopowych składów, niż gitarowych bandów. Można odnieść wrażenie, że więcej tu programowania, niż grania. Duet przyznaje, że ma w swoim archiwum masę sampli i loopów, po które tu odważnie sięgnął. Ale nie tylko po nie - w singlowym „LA Hex” słychać chór Compton Kidz Club Choir. Dopiero czwarty na płycie „Love and Tenderness” bardziej przypomina wcześniejszy styl grania duetu, choć słusznie ktoś przyrównał go równocześnie do Massive Attack. „Masterpiece” niesie wręcz „grobowe” nuty. Single idą jednak nieco inna drogą, niż kiedyś. Mnie najszybciej wpadł w ucho prosty utwór spoza promocyjnego zestawu – „Kingdom Come”. Końcówka płyty jest nieco bardziej refleksyjna. W zamykającym „Better Days” dochodzi do głosu wreszcie i dosłownie Jamie Hince. Poza tym rządzi oczywiście Alison Mosshart. Zawsze lubiłem The Kills, ale dotychczas to była prosta przekładnia. Dzięki „God Games” do tej sympatii doszedł także szacunek.