Hania Rani chce być słuchana. Jej pierwsze płyty były ujmujące, nastrojowe i wyjątkowe. Album „Ghosts” niesie ze sobą większą niż dotąd dozę popowej przebojowości, bez szkody dla wyjątkowego klimatu. Wystarczy posłuchać drugiego w kolejności „Hello”, by poczuć niemal synth-popowy powiew zmian. Nie chodzi tylko o obecność wokalu, którego na tej płycie bynajmniej nie brakuje, ale o szybszą pulsację i pogodny nastrój. Generalnie więcej tu syntezatorów, niż kiedyś. Dochodzą instrumenty rytmiczne: Moog, drum-machine, double bass, które nie kojarzą się z eterycznymi dźwiękami. Instrumentalny „24.03” pulsuje prądem, jak wczesny Jean Michel Jarre. Na pewno potencjał na przebój ma zaśpiewany wspólnie z Patrickiem Wilsonem utwór „Dancing with Ghost”. To oczywiście piosenka dla wrażliwców – raczej tych od duchów, niż do tańca. Czasy „Sensual World” Kate Bush przywołuje „Don’t Break My Heart”. Bardzo ładny jest też „A Day in Never” z dodatkowymi partiami perkusjonaliów. Takich kameralnych kompozycji jak kiedyś, z pianinem, jest tu już niewiele. W delikatnym „Whispering House” artystkę wspiera jej przyjaciel - Olafur Arnalds. Pełen ambientowej niesamowitości jest „Boat”. To już nie tylko oniryczne dźwięki, ale też pewna uduchowiona nieziemskość, związana z tytułem płyty. Wokal i nastrój niczym na płytach His Name Is Alive z wytwórni 4AD prowadzi „Moans”. Delikatne bity jak na ostatnich płytach Bjork towarzyszą „Thin Line”. Trwająca aż 11 minut kompozycja o wzruszającym tytule „Komeda” mogłaby moim zdaniem nazywać się raczej „Klaus Schulze”. Przejmująca niczym „Wichrowe wzgórza” jest „Utrata” – znalazłaby się też pewnie bez trudu na nowej ścieżce do filmu „Fortepian”, gdyby ktoś chciał takową nagrać. Hania Rani rusza teraz w światowe tournée i wcale się nie dziwię – ten album ją poniesie. Z nową paletą środków może porwać całkiem nowych fanów. „Ghosts” jest propozycją z górnej półki. Trzymam mocno kciuki za adekwatny sukces.