Sonic Youth, które kochałem przez dwadzieścia lat, zakończyło działalność w związku z rozpadem małżeństwa Thurstona Moore’a i Kim Gordon. 12 sierpnia 2011 roku zagrali w zasadzie pożegnalny koncert na Brooklynie w Nowym Jorku (ten ostatni w ogóle występ dali 14 listopada w Sao Paulo, już po ogłoszeniu separacji). Towarzyszył im wówczas dawny basista Pavement – Mark Ibold i to on, a nie Kim grał wówczas na basie. Zresztą od czasów „Rather Ripped” był pełnoprawnym członkiem zespołu. Na ten wyjątkowy występ zespół przygotował przekrojowy set złożony z dziesięciu płyt i EP zespołu plus jednego numeru solowego Moore’a. W ramach promocji swojej ostatniej płyty „The Eternal” wykonali trzy kawałki, za to najczęściej – bo aż czterokrotnie - sięgali po swój wczesny, mroczny album „Bad Moon Rising”. W sumie można byłoby dodać do tego jeszcze utwór z EP „Flower” dołączonej do kompaktowego wydania „Bad Moon…”. Oczywiście nie mogło zabraknąć w tym secie ich pierwszego „hitu” „Death Valley ‘69”. Ale nie brak tu także innych klasyków, jak choćby „Kotton Krown” z „Sister”, „Eric’s Trip” z wielkiego „Daydream Nation”, pamiętne „Tom Violence” z „Evol”, czy wreszcie „Drunken Butterfly” i singlowe „Sugar Kane” z najpopularniejszej płyty „Dirty”. Może zaskakiwać pominięcie świetnej płyty „Goo”, czy też zupełnie nieoczywisty wybór „Starfield Road” z niedocenianej często „Experimental Jet Set, Trash And No Star”. Zespół w ogóle nie sięgał też na tym koncercie po późniejsze płyty. Za to cofnął się do „Kill Yr. Idols” oraz „Inhuman” z „Confusion In Sex”. Przez pierwsze cztery nagrania grupa nie zatrzymuje się tu ani na chwilę. Pierwszy oddech na przywitanie pojawia się dopiero przed „Eric’s Trip”. Trzeba przyznać, że wszyscy są w świetnej dyspozycji – jest energia, pasja i radość z grania. Dobry kontakt z publicznością. Zupełnie nie czuć, że to łabędzi śpiew Nowojorczyków. Ale i płyta „The Eternal” miała w sobie siłę, która zdawała się mieć moc pokonania każdego kryzysu. Kim, odkąd w zespole pojawił się Mark, łatwiej się śpiewało i to tutaj słychać. Znany z improwizacji i gitarowych odjazdów zespół, tu zaledwie kilka razy wypuszczał się w jakieś dalsze rejony – głównie przy najstarszych kompozycjach, kończących akurat obydwie płyty: „Ghost Bitch” na CD1 i „Inhuman” na CD2. Rozedrgana ściana dźwięków, sprzężeń, jęków i chrobotów tworzy na tym albumie prawdziwą siłę, z której wyłaniają się nieśmiałe melodie i porywające rytmy. Zagrane na zakończenie głównego setu „Drunken Butterfly” aż iskrzy gitarowymi petardami i śpiewnym krzykiem Kim Gordon. Wiadomo było, że po takim numerze publiczność nie puści ich ze sceny. Ale jak przystało na tuzów sceny niezależnej, nie pożegnali się najbardziej znanymi utworami (może poza wydłużoną wersją „Sugar Kane”), lecz zaserwowali na finał jeden z bardziej awangardowych numerów – „Inhuman” rozciągnięte do 12 minut. Swojego rodzaju rarytasem jest w tym zestawie utwór „Psychic Hearts”, który pochodzi z solowej płyty Moore’a, a tu został zagrany przez zespół. Ten materiał był dostępny już od 2018 roku w sieci, ale świetnie, że ukazał się też na winylu i CD. Dla fana zdecydowanie wart jest zachodu, by go zdobyć. Moim zdaniem to najlepsza płyta koncertowa zespołu. Choć występ na Openerze w 2007 roku też był super i nigdy go nie zapomnę.