„Los Angeles” – Lol Tolhurst/Budgie/Jacknife Lee

Play It Again Sam, 3 listopada 2023

„Los Angeles” – Lol Tolhurst/Budgie/Jacknife Lee

To miała być podobno mroczna, instrumentalna płyta. Nieoczekiwanie pandemia zmieniła warunki gry i wielu artystów, zamiast koncertować, znalazło czas na pracę studyjną. Dzięki temu projekt trzech legend brytyjskiego niezależnego rocka, obrósł w kolejne gwiazdy. Lol Tolhurst nie mogąc doczekać się na kolejną płytę The Cure wraz z Budgie’m który nawet nie liczy na nowy album Siouxsie and the Banshees, ze wsparciem gitarzysty i producenta Garreta „Jacknife” Lee, skomponowali trzynaście utworów bliższych twórczości The Creatures, czy The Glove, niż ich macierzystych grup. Swoje zrobili też goście: Bobby Gillespie z Primal Scream, James Murphy z LCD Soundsystem, Isaac Brock z Modest Mouse Mark Bowen z Idles, czy The Edge z U2. Trochę jest tak, że nadmiar dobrego, nie zawsze przynosi adekwatne efekty. Płyta „Los Angeles” jest ciekawa, nieźle się jej słucha, ale wydaje się, że potencjał był w tym projekcie nieco większy. Bardzo mocną stroną jest tu oczywiście perkusja, która podobnie jak w The Creatures  pozwala docenić muzyczną erudycję Bodgie’go, ale i Tolhurst wykazał się przecież wielokrotnie rytmiczną wyobraźnią. Wiadomo nie od dziś, że James Murphy, Bobby Gillesoie i Isaac Brock kochają rytm. A ten tu wciąga, tętni, hipnotyzuje i wyzwala. Wystarczy posłuchać singlowych numerów „Los Angeles”, czy „Ghosted at Home”, ale też takiego „Train With No Station” z udziałem The Edge’a, w którym mógłby zagrać śmiało Jaki Liebezeit z Can. Przypominają się oczywiście czasy współpracy Davida Byrne’a z Brianem Eno, bo także elektronika robi tu swoje, dodając płycie nieco eksperymentalnego posmaku. Na pewno album pozwala na dłuższe eksploracje różnych smaczków. Wypełniające go kompozycja są wielowarstwowe i sporo się w nich dzieje. Artyści sięgają czasem po smyczki, czasem po cymbałki – po co się niby ograniczać. Słychać tu tęsknotę zarówno za czasami nowofalowych poszukiwań z przełomu lat 70. I 80. jak też początki sceny madchesterskiej. Zwlekałem z zakupem tej płyty, bo przez pierwsze miesiące jakoś nieprzyzwoicie drogo kosztowała. To na pewno pozycja dla kolekcjonerów muzycznych ciekawostek, jak wiele innych pobocznych projektów muzyków ze znanych grup. Nie ma tu niepotrzebnych kawałków, nawet jeśli część jest tylko instrumentalna, a to już duży plus. Nie jest to także pozycja epigońska, bo sporo w niej jednak świeżych pomysłów. Dla mnie projekt miał sens, a do płyty będą na pewno czasem wracał.

„Los Angeles” – Lol Tolhurst/Budgie/Jacknife Lee