Steve Albini był pierwszym producentem, na którego styl realizacji dźwięku zwróciłem uwagę. Drugim był Butch Vig. Obydwaj byli jednoczesne czynnymi muzykami i obydwaj zaczynali swoją robotę w barwach niezależnej wytwórni Touch & Go. Steve Albini grając w Big Black, a Butch produkując Killdozera – jedną z bardziej charakterystycznych grup z tej wytwórni. Muzykę Big Black poznałem jeszcze w latach 80. - dzięki liście przebojów Rozgłośni Harcerskiej. Utwory „Kerosene” i „Cables” dobrze zapadły mi w pamięć. W czasach „przegrywalni płyt kompaktowych” skopiowałem sobie kompilację „Hammer Party”. Był tam „Cables”, ale ja pokochałem przede wszystkim „Dead Billy” z antyromantycznym tekstem. Dla mnie to było skrzyżowanie Bauhaus z Kraftwerk. Zimne, ponure, a zarazem pociągnięte prostym klawiszem, który szkicuje zapadająca w pamięć figurę melodyczną. Do tego ten dudniący pogłos basu. Nagrałem to sobie na chromowanej kasecie, dla lepszego efektu. Gdy po latach stać mnie było na kupienie płyty CD, wybrałem z dyskografii nieistniejącego już wówczas Big Black właśnie ten album z 1986 roku. Potem dokupiłem też słynne „Songs For Fucking” (1987), na którym znalazł się zabójczy cover wspomnianego Kraftwerk – słynne „The Model”. Pierwszy zespół Albiniego zapadł w pamięć nie tylko brzmieniem, ale też rysunkowymi okładkami, które wciąż robią wrażenie. Koniec lat 80. to także kontakt z pierwszą płytą Pixies, wyprodukowaną przez Albiniego. Dostałem do przegrania dwie pierwsze płyty „Chochlików” zgrane na jednej kasecie. Wówczas „Doolittle” bardziej mi się spodobało, ale większe wrażenie robiła jednak „Surfer Rosa” – brudna, dzika, nieujarzmiona, niemal chaotycznie rozedrgana. Utwór „Where Is My Mind?” z tej płyty jest zresztą najbardziej rozpoznawalnym kawałkiem Bostończyków po dziś dzień. Będąc już fanem Pixies dorwałem pierwszy mini-album basistko, The Breeders – „Pod” (1990). I znów zachwyciłem się dźwiękiem o który zadbał Albini. Surowy, głęboki, nieczysty. A zarazem muzyka The Breeders na tej płycie aż wrzynała się w uszy. PJ Harvey poznałem znów z kasety kolegi. Album „Rid of Me” trafił do mnie wcześniej, niż debiutancki „Dry”, ale to znów była produkcja mistrza z Chicago. W czasach, gdy płyty CD ciągnęły dynamikę w górę, płyta PJ Harvey brzmiała jakby ktoś chciał stłumić na niej dźwięk. Od ciszy do hałasu – to był pomysł na „Rid of Me” (1993). W tym samym mniej więcej czasie Nirvana wymyśliła sobie, że następcę „Nevermind” zrobionej z Vig’iem, nagrają z producentem „Surfer Rosa”. Goście z Geffen byli załamani. Gdy usłyszeli efekt pracy uznali, że rzecz jest po prostu nie do przyjęcia. Nawet pomimo wprowadzenia nowych mixów i rozjaśnienia kilku nagrań „In Utero” zrobiło wrażenie niekomercyjnym stylem. Muzyka i produkcja były siebie godne. Wciąż pamiętam przygnębiającą aurę trzeciej płyty Nirvany – i to zanim Kurt Cobain rozstał się ze światem w kwietniu 1994 roku. Dla Albiniego rok 1994 to czas wystrzelenia nowego projektu muzycznego – tria Shellac. Płyta „At Action Park” to nie tylko nowa muzyka, ale także nowe podejście do rynku CD – album zamiast w plastik, został zapakowany w tekturę. Shellac połączył tu noise z punkową szorstkością i pozbawionym radości wokalem. Kolejne albumy też nie poznały plastiku, a ich edycje przypominały wydania płyt winylowych zanim moda na ten nośnik wróciła. Lata 90. zespół żegnał nieco bardziej sterylnie brzmiącą płytą „Terraform”. Z kolei Steve Albini jako producent kręcił gałami na niezwykle udanej płycie holenderskiego The Ex („Starters Alternators” 1998), a wcześniej wsparł debiut precyzyjnego Slint, wolnego i masywnego Helmet, czy instrumentalnych math-rockowców Don Caballero. To on stał za nieprzejednanym noise-punkowym brzmieniem najlepszych płyt The Jesus Lizard. Wsparł również garażowo-punk-bluesowy geniusz Jona Specnera ("Acme Plus" 1999). Wiek XXI rewolucji już nie przyniósł. Shellac raz na jakiś czas wydawał kolejne dobre płyty, z których najbardziej w pamięć zapadła spakowana w pudełko „1000 Hurts” (2000). Steve Albini coraz częściej współpracował z folk-rockowymi artystami. Szukał prostoty wyrazu. Kwintesencją takiego pięknie ascetycznego podejścia była płyta śpiewającej harfistki – Joanny Newsom. Albini był inżynierem dźwięku na jej dziwnie uroczej płycie „Ys” (2006). Nieoczekiwaną porażką - akurat ze świata brudnego rocka - okazała się wyprodukowana przez niego płyta reaktywowanego The Stooges ("The Weirdness" 2007). Zwyciężyła toporność, z której nikt nie był zadowolony. Przegapiłem muzykę filmową Steve'a i projekt zrealizowany z Zeni Gevą ("Maximum Implosion" 2018). Śledziłem oczywiście wciąż karierę Shellaca, ale trio nagrywało coraz rzadziej – Italian Greyhound 2007, Dude Incredible 2014. Dopiero niedawno padła zapowiedź nowej płyty – To All Trains ma się ukazać za kilka dni – 17 maja. Steve Albini zmarł 7 maja na atak serca we własnym studiu. Cholernie szkoda.