„Hit Me Hard And Soft” – Billie Eilish

Darkroom/Interscope, 17 maja 2024

„Hit Me Hard And Soft” – Billie Eilish

Czasy się zmieniły. Mężczyźni mają problem z robieniem kariery solowej. Raperzy jeszcze są mocni, ale pop-rock zdominowały kobiece gwiazdy. To one biją rekordy sprzedaży (Taylor Swift), to one rządzą stylem (Lana Del Rey) i to one opisują najlepiej emocje (Billie Eilish). I właśnie Billie przekazała światu swój trzeci album, nagrany jak zwykle z bratem – Finneasem. Stojąc po stronie wrażliwców i dziwaków bardziej kontynuuje drogę Kurta Cobaina, niż Michaela Jacksona i Prince’a. Tytuł najnowszej płyty odnosi się do kwestii z kultowego serialu „The Office”. Billie ma mnóstwo fanów (którzy symbolicznie towarzyszą jej w otwierającym album nagraniu „Skinny”), a krytycy nie szczędzą jej pochwał. Z perspektywy rozwoju jej artystycznej kariery, spodziewałem się że Billie zacznie w coraz większym stopniu zamykać się w świecie ulotnych dźwięków i wyrafinowanych wokaliz. Tymczasem „Hit Me Hard and Soft” to najbardziej popowa i przystępna płyta w karierze artystki. Mniej tu elektronicznych eksperymentów, mniej gry ciszą. Niech nikogo nie zwiedzie poprowadzony wiolonczelą i skrzypcami utwór otwierający. Singlowy „Lunch” ma wyrazisty bit i chwytliwą strukturę. Ozdabia go fajne pianino. Gdyby nie charakterystyczny wokal Billie, rzekłbym, że to numer w stylu Dawida Podsiadło. Taki disco-punkowy, rytmiczny i chwytliwy. „Chihiro” jest znów bardziej ukryty, subtelniej zaaranżowany i zaśpiewany. Także w nim jednak wysuwają się na pierwszy plan ładne nuty. Dramatyzm osiągnięty syntezatorem i pogłosem wokalu może poruszać. To mocno rozbudowany kawałek, nasycony romantyczną aurą, co najmniej jakby Billie wykonywała go z Royksopp. „Birds of a Feather” to ukłon w kierunku popu lat 80. Mnie akurat mniej przekonuje. To jakby nawiązanie do tradycji Fleetwood Mac. Ballada „Wildflower” niewiele wnosi do znanego dobrze oblicza artystki, choć w stosunku do poprzednich płyt, także tu słychać więcej popowego sznytu. Akustyczny aranż robi efekt w „The Greatest”, ale i tu pod koniec wkracza aranżacyjny patos. Ciekawą kompozycją jest „L’Amour de Ma Vie” – pachnie nieco wodewilem i lunaparkiem, ale bez cienia blichtru. Za to w finale dostajemy taneczny synth-pop z efektem auto-tune. „The Diner” i „Bittersweet” kontynuują ten nastrój z pogranicza stylów. To ciekawe i oryginalne ruchy w dużym stopniu tworzące oryginalność wypowiedzi na tym wydawnictwie. Nigdy nie wiadomo w jakie tony przejdzie nagle utwór. Płytę zamyka zdecydowanie przebojowy „Blue”. Gdybym miał obstawiać drugi singiel, bez wahania wskazałbym właśnie na ten ostatni kawałek. Po pierwszym odsłuchu najnowszego działa Eilish byłem trochę zdziwiony i nieco rozczarowany. Z drugiej strony łatwiej polubić ten materiał, niż poprzednie. Już w słuchawkach odnalazłem tu wiele smaczków, które przekonały mnie do „Hit Me Hard And Soft” także w zakresie artystycznym. Billie dała sobie tą płytą czas na przemyślenie kolejnego kroku. Póki co się z tego cieszę, ale już czekam na jakiś ciąg dalszy.

„Hit Me Hard And Soft” – Billie Eilish
Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×