Festiwal "Inne Brzmienia" 2024

Dzień drugi, 28 czerwca , Lublin

Festiwal

Chyba pierwszy raz festiwal „Inne Brzmienia” nie zaoferował mi żadnego zespołu, którego miałbym choć jedną płytę. W zasadzie o prawie żadnym wykonawcy nawet nie słyszałem wcześniej. Wybierając się zatem na jeden z dni festiwalu postawiłem na najbardziej dogodny termin i dużą rozpiętość stylistyczną. No i fakt, że w piątek w line-upie był najbardziej znany tegoroczny artysta – African Head Charge.

Gdy w pogodne popołudnie dotarłem na teren festiwalowy, na scenie prezentował się już gruziński kwartet Bedford Falls z Tbilisi. Szybko dokonałem zakupów płytowych na stosikach Małych Wydawców i udałem się do strefy leżakowej przed sceną. Czterech młodzieńców o ciemnych czuprynach grało swoje piosenki utrzymane w duchu alternatywnego rocka. Stylistycznie ulokowałbym ich na pograniczu Alt-J i Everything Everything. Wokalista z ciekawym głosem, operował to w niższych, to w wyższych rejestrach. Śpiewał po angielsku, ale i w swoim ojczystym języku. Czasem bardziej wyrzucał z siebie frazy, niż wyśpiewywał. Obsługiwał także drugą gitarę lub klawisze. Poza tym klasyczny skład instrumentalny: gitara, bas, bębny. Zespół powstał w 2014 roku. Nagrał kilka płyt, które początkowo sam produkował. Ich ostatni album to „miende.” z maja ub. roku. Zagrali z niego zapewne sporo rzeczy – na pewno singlowe „Kino” pod koniec. Zaserwowali też wcześniejszy singiel „Idaho” z 2021 roku. Poleciał także „I Got My Eyes Send on You”, który promował zespół na stronie festiwalowej. Naprawdę świetnie się ich słuchało.  To taki przykład łączenia zachodniego grania z własnymi, oryginalnymi pierwiastkami. Właściwie każda piosenka przyjemnie wchodziła i jakoś zaciekawiała. Bardzo żałuję, że nie widziałem ich płyt w sprzedaży, bo kupiłbym bez wahania. Sprzedawali tylko koszulki, po które ustawiła się garstka chętnych. Odbiór mieli dobry, ale wiadomo – to był dopiero sam początek festiwalu - gorąc na dworze, ludzie dopiero się schodzili. Jest też walijski Bedford Falls z Cardiff – nie pomylcie, jakbyście szukali ich muzyki. Ten gruziński skład gorąco rekomenduję. (4,5/5)

Po Gruzinach na scenie zjawiło się sześć dziewczyn z Belgii – Ladr Ache. Ich występ anonsowany jako połączenie muzycznej awangardy z folkiem i elektroniką miał różne fragmenty. Czasem intrygował, czasem poruszał, a momentami brał na przeczekanie. Trzy artystki schowały się za stołami z aparaturą, jedna stanęła za zestawem perkusyjnym, a dwie odważnie wyszły do mikrofonów. Zaczęło się od koncertu na jakieś piszczałki. Zupełnie jakby gdzieś na górskich halach – zaskakujące odniesienie jak na zespół z Belgii. Do tego doszły śpiewy, a właściwie przeciągłe modulacje dźwięków – znów niczym nawoływania się pasterek, czy chłopek. Ciekawiej zrobiło się gdy do tego doszły odgłosy bębnów. Tu już powiało powagą, niczym w Nocnej Straży z „Gry o tron”. Gdy dochodziło więcej instrumentów - nieco elektroniki, czy przetworzony odgłos pociągania smyczkiem, całość nabierała wyrazu. Wiało chłodem, powagą, grozą, czymś pradawnym, a przecież to były tylko dziewczęta. Czasem jedna zasiadała okrakiem na wielkim bębnie i uderzała w niego miarowo. Ciekawe przeżycie. Płyty bym nie kupił, bo za dużo statycznych dźwięków, ale w programie koncertu była to ciekawa propozycja. (3/5)

Kolejny skład, jak zamontował się na scenie to legendarny African Head Charge. Zespół związany z producentem Adrianem Sherwoodem – założycielem wytwórni On U-Sound, nagrywa regularnie od początku lat 80. Na jego czele stoi perkusista i wokalista Bonjo Iyabinghi Noah, który w Lublinie wystąpił w długich afrykańskich szatach i wielkim rastafariańskim berecie. Składu dopełnili m.in. długoletni klawiszowiec Skip McDonald (aka Little Axe), znany z gry w Living Colour basista Doug Wimbish oraz bębniarz z Ghany - King Ayisoba, który dołączył do składu przy okazji nagrywania ubiegłorocznej płyty „A Trip to Bolgatanga”. Za konsoletą stanął producent grupy – sam Adrian Sherwood. Koncert był popisem transowych rytmów, dubowych pogłosów, jamajskiej sekcji rytmicznej i pełnych entuzjazmu zaśpiewów. Basowe dudnienie wpędzało w taneczny trans. Światła w kolorach rasta, wyświetlane w tle zdjęcia i przeważnie długie kompozycje, pozwalały na relaks i zapomnienie. Szkoda, że było dość duszno pod sceną, z racji wysokiej wciąż temperatury. Lider wspominał swój pierwszy przyjazd do Polski na początku lat 90 i gratulował nam rozwoju przez minione lata. Zachęcał również do wznoszenia oczyszczających okrzyków – „Jamal!”. Oprócz klasyków ze swojej kariery, grupa kilka razy sięgała po ostatni, bardziej afrykański album „A Trip to Bulgantaga”. Bonjo Noah w latach 90. zamieszkał w Ghanie i nabrał ochoty do przemieszania jamajskich wpływów z afrykańskimi. Ta czarna etniczna fala dobrze urozmaiciła koncert. Dla mnie ten występ był odrobinę za długi. Dla African Head Charge chyba też, bo choć wyszli na bis, to nie mieli siły go już zagrać. Dobrze zobaczyć legendę, podzielić się dobrą energią. W tłumie bawiących się wypatrzyłem dziewczynę z belgijskiego składu Ladr Ache – to także miła tradycja tego festiwalu, że artyści wychodzą do ludzi i słuchają siebie nawzajem. (4/5)

Po dawce dubu, etno i reggae przyszedł czas na meksykańską falę. Sonido Gallo Negro to duży skład, siedmioosobowy – w porywach do dziewięciu. Nagrywają od 2011 roku, ich płyty wydaje Glitterbeat (Altin Gun). Bardziej grają niż śpiewają. W swoje kompozycje wplatają raczej zaśpiewy, czy bardziej zawołania z „Arriba!” na czele. Łączą meksykańskie tradycje z surf-rockiem i odrobiną transowej psychodelii. Obok gitar, perkusji i klawiszy mają również flet poprzeczny i jakieś etniczne instrumenty. Masa w tym energii, choć generalnie tempa jednakowe i rytmy na jeden i ten sam krok (lub pląs). Fajnie się tego słucha, ale przychodzi moment pewnego znużenia. Może to ogólne zmęczenie dniem, ale im bliżej północy, mniej mi się chciało bujać do muzyki Meksykanów. Mniej więcej w połowie setu zagrali po swojemu „The Model” Kraftwerk. Poproszeni o bis chętnie przystali i pociągnęli występ jeszcze ładny moment. Fajny był ten miks stylistyczny całego dnia. Dla mnie było to zwieńczenie tego dnia, bo na ostatni występ zwyczajnie nie miałem już pary. (3,5/5)

Festiwal
Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×