„Walls Have Ears” – Sonic Youth

Goofin’ Records, 8 lutego 2024

„Walls Have Ears” – Sonic Youth

Sonic Youth w latach 80. był dla mnie wyłącznie zespołem z gazet. Pierwszy raz usłyszałem ich na początku 1990 roku, dzięki koledze ze studiów, który nagrał mi na kasetę album „Daydream Nation”. Na szczęście lata 90 pozwoliły mi szybko nadrobić braki i od 1992 roku słuchałem już Nowojorczyków na bieżąco, a ich wcześniejsze płyty miałem z grubsza zaliczone. Z grubsza, bo np. do takiego „Walls Have Ears” nie miałem wówczas dostępu. Ten legendarny bootleg z 1986 roku, który uchodził długo za najlepszy materiał koncertowy Sonic Youth, praktycznie nie był dostępny - aż do tego roku, kiedy oczyszczony został wydany przez Goofin’. Co prawda wczesnych nagrań zespołu na różnych płytach miałem już trochę, ale i na tę pozycję skusiłem się jako fan zespołu. Oryginalnie dwupłytowe wydawnictwo zawiera 18 nagrań, trwających w sumie 77 minut. To wybór z trzech koncertów zagranych w 1985 roku podczas europejskiej trasy w UK. Podczas jednego z nich, za perkusją siedział jeszcze Bob Bert, zastąpiony potem na trwałe przez Steve’a Shelley’a. Zespół miał wówczas na koncie płyty „Confusion in Sex” oraz „Daydream Nation” a także miniLP „Sonic Youth” i „Kill Yr. Idols”. Na „Walls Have Ears” znalazły się utwory ze wszystkich tych wydawnictw, ale także wczesne wersje nagrań z przełomowej płyty „EVOL”, która ukazała się w 1986 roku. Płytę otwiera krótki anons występu zespołu i nawiązania do ocenzurowanej okładki ich płyty. Zaraz potem zaczyna się utwór „Green Light”, który znalazł się potem na „EVOL” (w opisie widnieje jako „Green Love”). W środkowej części odbiega nieco od finalnej wersji, ale generalnie to doskonały przykład przemiany stylistycznej zespołu – od metalicznie brzmiącej grupy „no wave” do kaskadowych jazd gitarowych znanych z późniejszej kariery. „Brother James” z „Kill Yr. Idols” to pokaz ekspresji wokalnej Kim Gordon. Wykrzyczane do zdarcia gardła słowa robią naprawdę duże wrażenie. Nie mniejsze niż gitarowa ściana w tle. Moore prosi przed tytułowym „Kill Yr. Idols” o podkręcenie wzmacniacza gitary i podobnie, jak Kim daje z siebie wszystko w warstwie wokalnej. Cała reszta składu także robi swoje. Ekspresja na wysokim poziomie. W to wcina się taśma z „Into the Groove” Madonny. Zespół wróci potem do swoich rozliczeń z niechętną mu amerykańską popkulturą na „Whitey Album” sygnowanym jako Ciccione Youth. Opus magnum z „Bad Moon Rising” , czyli „I Love Her All the Time”, choć tu nieco krótsze niż na płycie,  przynosi spowolnienie, niczym z koszmarnego snu. Stanowi zarazem wprowadzenie do nowego wówczas utworu „Expressway To Yr. School”, kończącego jeden z koncertów. Znany dobrze wstęp przeistacza się tu w trwającą klika minut walkę dźwięku z ciszą. Kolejną część płyty rozpoczyna brawurowe „Spahn Ranch Dance”, które jest wersją jedynego wówczas singla zespołu „Death Valley 69”. Z kolei  "Blood on Brighton Beach" to jakaś szalona wersja "Making the Nature Scene" z Kim Gordon w roli głównej. Nie dziwi z tej perspektywy to, co nagrała na tegorocznej solowej płycie, skoro siedziało w niej za młodu takie „coś”. „Burning Spear” z debiutanckiej EP’ki brzmi tu niczym dziki, plemienny hałas. Lepiej trzymać się od tego z daleka. Cierpliwi dostaną w nagrodę drugą wersję „Death Valley 69” – też udaną, choć bez wokalu Kim w tle. Krótkie, świszczące „Speed Jamc” to swoisty ukłon w stronę The Jesus And Mary Chain, a zarazem wprowadzenie w „Ghost Bitch” z „Bad Moon Rising”. Nie są to przyjemne chwile dla melomana. Potem dostajemy kontynuację drugiej płyty w postaci „I’m Insane”. Tekst do „World Looks Red” napisał niejaki Gira ze Swans – nie robi się zatem przyjemniej. Zaraz potem Moore serwuje utwór „The Word” zaanonsowany jako „Flower”, czyli numer znany z kompaktowej wersji „Bad Moon Rising”.  Kawałek „Brother Jam-Z” to inne podejście do „Brother James”, a całość zamyka krótsza wersja „Kill Yr. Idols” opisana jako „Killed + Kick Off”. Są na tej płycie momenty świetne, pełne pasji i inwencji. Są też nieco awangardowe, oddające wczesne pomysły grupy. Niewątpliwie jest to kawał historii i wciąż żywe źródło energii oraz inspiracji. Niewielu równie odważnych artystów słucham dzisiaj.    

„Walls Have Ears” – Sonic Youth