Dożyłem czasów, kiedy nowa płyta Nick Cave & The Bad Seeds trafia na szczyty sprzedaży w Polsce (w Empiku nr 2 w wersji CD i numer 6 w wersji LP). To tym większe wydarzenie, że album „Wild God” jest w dystrybucji Play It Again Sam. Ja słucham Cave’a od lat 80. Pierwszy album, jaki sobie nagrałem to był „Tender Prey” (1988) m.in. ze słynnym „Mercy Seat”. Z obecnego składu The Bad Seeds grał wówczas jedynie perkusista Thomas Wydler, którego Cave zrekrutował z Die Haut. Kojarzyłem też wówczas Birthday Party. Z tej perspektywy kolejny album Cave’a „The Good Son” z 1990 roku mocno mnie zaskoczył swoim romantycznym wyciszeniem. Lata 90. były dla artysty czasem największej popularności i niewątpliwie paru wybitnych płyt. Ostatnia dekada to dla Australijczyka czas niemal elegijnej boleści. Poprzednie płyty przynosiły muzykę wysokiej jakości, ale tak smutną i kameralną, że zacząłem odczuwać przesyt tą - zrozumiała skądinąd - żałobną frazą. Z ręką na sercu mogę przyznać, że nie czekałem z wypiekami na „Wild God”. Pomimo mocnego tytułu, bardziej myślałem o jasnej, monochromatycznej okładce, zapowiadającej kolejny odcinek „krainy łagodności”. Nie byłem może fanem Grindermana, ale tęskniłem za czasami, gdy w muzyce The Bad Seeds było po prostu więcej życia. Na „Wild God” wróciła radość z grania, zespołowość i wspaniałe melodie. Słychać bas, gitarę, porywające chórki, perkusję. Myślę, że fani właśnie „The Good Son” znajdą tu sporo dla siebie, choć – co warto podkreślić – tegoroczny album to całkiem nowe oblicze formacji. To nie jest lekka płyta, ani tym bardziej pogodna. Obecny na „Wild God” liryzm porusza nie tylko duszę, ale i zmysły. Tej płyty chce się słuchać. Wracać do niej. Melodie wpadają w ucho. Zespół nie jest oszczędnym statystą, tylko tworzy szeroki horyzont barw i dźwięków. Świetną robotę wykonują zbiorowe patie wokalne – zwłaszcza w numerze otwierającym, singlowym utworze tytułowym, czy choćby „Conversion”. Nawet głos nieżyjącej już, wieloletniej muzy i przyjaciółki Cave’a – Anity Lane, przeniesiony z sekretarki telefonicznej, jest pełen pogody ducha. Od pięknego, wzniosłego wstępu do „Song of the Lake” ta płyta czaruje. Oczywiście w tle jest mrok i ból, ale już przepracowane. Wróciła pasja wykonawcza i aranżacyjna. Głupio czuć pozytywną energię wynikającą z płyty, która zrodziła się z rozliczeń bolesnych strat, ale ja jednak czuję się nią zbudowany. Choć w przypadku utworów takich jak „Joy” nie chodzi bynajmniej o „radość”. Nie łatwo też słuchać wyznań w zbudowanym głównie przez klawisze i perkusję „Final Rescue Attempt”. Pewnie, że na tej płycie prym wiodą klawisze, a nie gitary, ale Nick Cave swoje przeżył, a gitarowego gniewu i brudu wylało się z niego w przeszłości naprawdę wiele. Dziś cieszy taka płyta, na której znalazło się miejsce zarówno dla złych, jak o dobrych uczuć, a muzyka dodaje od siebie coś więcej, niż tło.