I proszę – w Puławach, przed artystycznie oświetlonym Pałacem Marynki, zaczął się dwudniowy, międzynarodowy festiwal muzyczny, z ambitnym line-up’em, profesjonalną sceną i zapleczem festiwalowym. Pogoda świetna, bilety w przystępnej cenie, piątkowy wieczór… Pierwszego dnia na propozycję artystyczną Fundacji KZMRZ odpowiedziało kilkadziesiąt osób – w porywach do stu. Kilkanaście osób z tej publiki to moi dobrzy znajomi – już nie młodzież. Tej było zdecydowanie niewiele.
Na występ puławskiego tria Fin-Dol nie zdążyłem (traf chciał, że czekał mnie tego popołudnia trudny zabieg dentystyczny i przybyłem na festiwal z wahaniami i proszkami w kieszeni). Brzmieli dobrze. Muzykę znam z płyty. Tego dnia grali jeszcze jeden koncert w Puławach, w klubie.
Włodzimierz „Kinior” Kiniorski to legenda polskiej sceny niezależnej. Człowiek – instytucja, choć biorąc pod uwagę sceniczny image z tego wieczoru – bardziej czarodziej, niż instytucja. Ja najlepiej znam go z Young Power, którego próbowałem się uczyć pod koniec lat 80. no i z Izraela (na przywitanie zagrał zresztą charakterystyczną codę z utworu „See I & I”). Grał jazz, grał reggae, punk, techno i etno. Do Puław przyjechał ze swoją partnerką „Saren” (Anną Rutkowską), by zaprezentować set z płyty „Trance Ceremony”. Do dynamicznych, często wręcz klubowych podkładów, „Kinior” wplatał jazzowe partie na instrumentach dętych, a czasem przez megafon wykrzykiwał hasłowo-poetyckie teksty. „Saren” obsługiwała oryginalne instrumenty rytmiczne i śpiewała - głównie po angielsku. To barwne, artystyczne duo, śmiało rozkręcało zabawę, wśród życzliwie nastawionej publiczności. Było transowo, jazzowo, etnicznie, niewątpliwie tanecznie. Był też ukłon w stronę Izraela, czyli reggae zaśpiewane po polsku – taki miłosny kawałek z radiowym potencjałem. „Trance Ceremony” nie wyszło jeszcze na fizycznym nośniku, w sieci dostępne jest do początku tego roku. Posłuchać fajnie, ale zobaczyć, pochłonąć energię i usłyszeć - to całkiem inne doświadczenie.
Poznański duet Wczasy, który gra też z perkusistą, poznałem za sprawą ich drugiej płyty „To wszystko kiedyś minie” (2021). Wcześniej nagrali jeszcze „Zawody” (2018). Kuba Zawirełło i Bartek Machaluk przyjechali do Puław z planu teledysku do nowej piosenki „Słońce”, który realizowali w niedalekim Mięćmierzu. Ich muzyka jest nieco naiwna, a teksty bezbronne i niedojrzałe. Całość przekonuje jednak takim chłopięcym zabieganiem o względy. Świat Wczasów jest niespełniony, nieudany i wybrakowany. Niczym ścieżka dźwiękowa dla bohaterów prozy Masłowskiej. Czasem grają z gitarami, w nowofalowym stylu, a czasem skupiają się na automatach i syntezatorach. Korzenie są osadzone w biednych, niewesołych latach 80. Takie piosenki jak „Nie dla nas” , czy „Polska (serce rośnie)” przypominają dawne kryzysowe tęsknoty i propagandowe tony, które równie autentycznie brzmią teraz - w czasach różnych ekonomicznych , czy emocjonalnych wykluczeni. Świetnie na koncercie wypadł dynamiczny „Tyle słów” – aż szkoda, że zagrali go jako drugi w secie i potem nie miałem już na co czekać. Panowie skromnie i ze swoistym wdziękiem prowadzili konferansjerkę. Serc nie podbili, ale sympatię zdobyli.
Szyld Eskaubei i Tomek Nowak Quartet nic mi nie mówił, choć nagrali już cztery płyty i odważnie łączą jazz oraz hip-hop, co nie jest tuzinowym pomysłem na polskiej scenie. Koncert dedykowali zmarłemu wczoraj brazylijskiemu mistrzowi bossa novy - Sergio Mendesowi. Czterech muzyków i raper – taki skład rozedrgał pozytywnie publiczność. 10 lat na scenie daje pewność siebie nawet przed świeżą publicznością. Odwołania do Guru Jazzmatazz, czy A Tribe Called Quest padające w tekstach nie były przypadkowe. Zapodawane opowieści są eleganckie, pozytywne, choć czasem odnoszą się np. do mniej eleganckiej strony jazzowego życia. Przyjemnie jest posłuchać tak dobrze zgranego, profesjonalnego grania, pozbawionego scenicznego zadęcia. W latach 90. acid-jazz odświeżył muzykę improwizowaną i przyciągnął do jazzu młodzież. U nas ukłon w tę stronę wykonał maestro Michał Urbaniak ze swoim Urbanatorem, ale Eskaubei i Tomek Nowak Quartet na dziś bardziej mnie przekonują.
Tak zwaną gwiazdą pierwszego wieczoru był kwartet Błoto. Wrocławski, instrumentalny skład, który zaledwie liznąłem dzięki udziałowi chłopaków na nowej płycie Brodki. W Puławach postanowili zagrać materiał z nowej, zapowiadanej na październik płyty „Grzybnia”. Zapodali takie „grzybki” jak „Shitake”, „Kozak”, czy „Muchomor”. W końcu jednak polecieli długim, improwizowanym setem, który trwał nieskończenie, nie bacząc, że już dawno minęła północ. Odbiór tak hipnotycznej, rytmiczno-kosmicznej muzyki, pod rozgwieżdżonym niebem, może być transowym doświadczeniem. Twórczość Błota kojarzyła mi się z dawną sceną post-rockową – formacją Ui, eksperymentującym z elektroniką, techno i dubem Salarymanem, ale też z jazzowo-noise-dubowym Grassy Knoll. Kolega podrzucił od siebie jeszcze Tortoise i Chicago Underground Trio. To był naprawdę świetny koncert. Jest w tym kwartecie przekonująca siła i energia. Ich pulsacje, odjazdy i bity tworzą intrygującą i opanowującą zmysły całość. Trochę jakby hip-hop bez słów, zagrany na jazzowo. Szkoda, że nie mogłem zostać dłużej, by kupić jakąś ich płytę, bo trudno o ich wydawnictwa w necie. Na „Grzybnię” na pewno zapoluję.