"In Waves" - Jamie xx

Young, 20 września 2024

Nowa, dopiero druga solowa, płyta producenta i członka The XX – Jamiego Smitha, to jak dla mnie duże wydarzenie. Gdy w 2009 roku ukazywał się debiut angielskiego tria, Jamie miał zaledwie 18 lat. Sześć lat później jako Jamie xx wydal swój solowy materiał „In Colour”, który zebrał świetne recenzje i był pierwszym przejawem solowej aktywności członków The xx. Trio nagrało potem jeszcze jeden album, a swoje udane, autorskie płyty wydali też pozostali członkowie zespołu - Oliver Sim i Romy. Przyjaźń pomiędzy nimi pozostała, bo wspierają się na swoich wydawnictwach. Na tegorocznym „In Waves” wystąpili wspólnie w singlowym „Waited All Night”. Tych gości jest zresztą więcej. Na mnie szczególne wrażenie zrobił The Avalanches, który zrewanżował się Jamiemu za udział w ostatniej płycie Australijczyków - tu przyłożyli się do świetnego numeru „All You Children”. Z kolei równie lubiany przeze mnie Panda Bear zaistniał w wielowarstwowej „Dafodii”, a Robyn w kolejnym singlu „Life”. „In Waves” zaczyna się zwiewnie, ale już od drugiego numeru – singla "Treat Each Other Right" zaczyna się prawdziwa zabawa. Przypominają się czasy początków The Prodigy i wczesnych klubowych dokonań Moby’ego. Generalnie ożywa na tej płycie imprezowy duch lat 90. Samplowanie muzyki dawno zapomnianej, a zgrabnie wykorzystanej (wyjątkiem jest odniesienie do słynnego „Night in White Satin” The Moody Blues w „Still Summer”). Numery przechodzą jeden w drugi, jak w DJ’skim Mix-tape. Pierwsza chwila ciszy zapada dopiero przed trzema ostatnimi utworami. Obok kawałków euforycznie tanecznych, są też bardziej nastrojowe – takie dla chwili względnego wytchnienia. Całość absolutnie wciąga i intryguje. Tyle się tu dzieje, tyle temp, basowych pochodów, tematów, bitów i sampli, że chce się tego wciąż więcej i więcej. W zasadzie od pierwszego odsłuchu, człowiek się uśmiecha, kiwa, giba, bądź w pełni zaczyna uprawiać parkietowe ruchy. Także instrumentalne kompozycje utrzymują poziom zabawy – przy czym taki „Breather” trwa ponad 6 minut. Płyta, która chwyta niemal od samego początku, nie puszcza słuchacza, dopóki nie przebrzmi. Ostatnie numery są niezmiennie fascynujące i trudno doprawdy o poczucie przesytu (chyba, że komuś siądzie kondycja od pląsów). Co drugi kawałek na tej płycie to singiel i wcale nie uważam tego za przesadę. Na nasze mało optymistyczne czasy ten, nie wolny także od romantycznych nut, album jest świetnym remedium.   

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×