Thom Yorke, podobnie jak Kazik Staszewski, wykazuje się nieprzeciętną aktywnością twórczą. Poza Radiohead wydaje płyty autorskie, z muzyką filmową, w ramach pobocznych projektów jak Atoms for Peace oraz The Smile. Z tym ostatnim zespołem opublikował właśnie, drugi już w tym roku, pełnowymiarowy album. Trio, w składzie którego mamy jeszcze Jonny Greenwooda (też Radiohead) oraz Toma Skinnera (Sons of Kemet), miało tak bogatą ostatnią sesję nagraniową, że wystarczyło materiału na dwie płyty. „Wall of Eyes” wyszło pod koniec stycznia, a teraz - na początku października - dostajemy „Cutouts”. Zapewniam, że nie należy się zniechęcać tym nadmiarem dokonań, bo trzecia studyjna płyta The Smile jest naprawdę ciekawa. Przede wszystkim dużo się na niej dzieje. Muzycy próbują swoich sił w różnych formach i brzmieniach, przy czym nie eksperymentują nadmiernie, dzięki czemu całość dobrze wchodzi. Dowodem na to jest aż pięć singlowych typów, czyli równo połowa nowego materiału. Zaczyna się niezwykle litycznie, singlowym „Foreign Spies”. Głos Yorke’a, klawisze operujące plamami dźwięków, spokojne tempo. Dużo w tym przestrzeni i rozmarzenia. Prawie jak Tame Impala z czasów „Currents”. Równie spokojne jest „Instant Psalm”, choć z użyciem całkiem innego instrumentarium. London Contemporary Orchestra pojawia się tu z partiami smyczkowymi, ale jest także gitara, bas i perkusja. To elegancka kompozycja, trochę w beatlesowskim stylu z okolic 1967 roku. „Zero Sum” zaskakuje rozwiązaniami podobnymi, jak w King Crimson z lat 80. To szybka kompozycja, ale też z ładnym rozwinięciem i zaskakującymi partiami saksofonów. To kolejny singiel i jeden z najmocniejszych momentów na całej płycie. Krautrockowy i lekko psychodeliczny kierunek obiera „Colours Fly”. Uwielbiam takie transowo wciągające granie, osadzone gdzieś we wczesnych latach 70. Ciekawy jest też „Eyes & Mouth” z jazzowo traktowaną perkusją i Frippowo brzmiącą gitarą. Trochę zaskakiwać może wydanie na pierwszym singlu kompozycji „Don’t Get Me Started”. Raz, że to prawie 6 minut, dwa, że utwór jawi się jako jeden z bardziej zawiłych na całej płycie. W jego połowie, dostajemy coś na kształt twórczości Tangerine Dream. Koncepcja ciekawa, ale raczej nie na promocję wydawnictwa. Jazzowa liryczność wraca wraz z „Tiptoe”, w którym znów słyszymy smyczki londyńskiej orkiestry. To niemal wyłącznie instrumentalny numer. Singlowy „The Slip” stanowi ukłon w stronę nerwowej rytmiki i bardziej rockowego stylu, ale do przebojowych też nie należy. Dokonania Radiohead przypomina mocno utwór „No Words” i jest to jeden z moich faworytów na nowej płycie. Płytę kończy, opublikowany tuż przed wydaniem „Cutouts”, singiel „Bodies Laughing”. To znów spokojniejszy, akustyczny, numer, tworzący jakby klamrę z początkiem albumu. Akurat temu singlowi nie brakuje uroku, więc przynajmniej na mojej liście przebojów ma dużą szansę zaistnieć. Reasumując, mogę stwierdzić, że The Smile stanęło kolejny raz na wysokości zadania, a ich trzeci studyjny album zostanie chyba moim ulubionym z całego dotychczasowego dorobu tria.