Pod koniec XX wieku, dawny lider Mano Negry, wymyślił dla siebie nowy format. Jego wesoła, południowa muzyka nabrała imprezowego charakteru bez konieczności sięgania po elektroniczne bity i syntezatory. W ciągu dziesięciu lat nagrał kilka radosnych płyt i zamilkł na lat kilkanaście. Manu Chao wrócił w tym roku pogodny i zrelaksowany. Co prawda zdarzają mu się nuty bardziej tęskne, jak w otwierającym „Vecinos En El Man”, czy „Cuatro Calles”, ale generalnie „Viva Tu” dostarcza przyjemnych dźwięków. Konwencja się nie zmieniła, podobnie jak spora część muzyków towarzyszących. Nawet jeśli materiał uszyty jest z nieco innych skrawków materiału, to ścieg jest znajomy. Utwory przechodzą jeden w drugi, czasem łączy je jakaś narracyjna wstawka. Zmieniają się co i raz języki i kulturowe inspiracje. Uśmiech pojawi się Wam na twarzach najdalej przy trzecim nagraniu – „River Why”. Zaraz po nim jest tytułowy „Viva Tu”, wydany na pierwszym singlu. „Heaven’s Bad Day” przynosi nieoczekiwanie kowbojski klimat z udziałem samego Willie Nelsona. Mnie podoba się prosty i uroczy „Tu Te Vas” z udziałem francuskiej piosenkarki Laeti. Bardziej w stylu latino jest „Curacao No Mar”, z charakterystycznym tempem i gitarą klasyczną. „La Collila” podtrzymuje styl, ale podkręca jeszcze rytm. Drugim singlem z tej płyty był spokojniejszy „Sao Paulo Motoboy”, który przypomina pomysły z pamiętnego hitu „Clandestino”. Mnie bardziej kręci jarmarczny „Tom Et Lola” z charakterystyczną harmonią. Przechodzi on w słoneczny i kojący reggae’ową rytmiką „Lonely Night”. Płytę zamyka, kontynuujący ten rodzaj inspiracji „Tantas Tierras”, z delikatną trąbką w tle. Trochę nowego, trochę dobrze znanego. Generalnie dobrze, że Manu Chao wrócił do nagrywania płyt. Konkurencja mu specjalnie nie wyrosła, a potrzeba słonecznych dźwięków jakby zyskała na wadze.