Zacząłem słuchać The Cure w 1986 roku. W jednym tygodniu poznałem wydany wówczas składak singli „Standing on the Beach” i koncert z 1984 roku. Potem było „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”, które było bardzo intensywnie promowane w radiowej „Trójce” i w „Rozgłośni Harcerskiej”. Dla mnie te trzy płyty to kwintesencja The Cure. Album „Disintegration” trochę mnie w tym kontekście rozczarował swoją nadmiernie minorową atmosferą. Na etapie „Wish” obserwowałem, jak młodsi ode mnie odkrywają czar zespołu Roberta Smitha, ale sam byłem już muzycznie gdzie indziej. „Wild Mood Swing” nawet nie kupiłem, a do „Bloodflowers” nigdy się nie przekonałem. Kolejne płyty były dla mnie próbą powrotu do mniej posągowego grania, ale niestety brakowało im dobrych piosenek. Nowy album został nagrany w zasadzie pięć lat temu. Szkoda, że nie wyszedł w czasach pandemicznego zamknięcia, bo wybrzmiałby adekwatnie to tamtego bolesnego, dusznego czasu. „Songs of a Lost World” zbiera wyśmienite recenzje. Ja to rozumiem. Można było się stęsknić za takim graniem. Pamiętam, jak usłyszałem głos i gitarę Roberta Smitha na płycie Chvrches pod koniec 2021 roku i jak sam zatęskniłem za tymi dźwiękami. Niemniej odsłuch „Alone”, wydanego jako singiel promujący płytę, uświadomił mi, że to nie będzie muzyka na jaką ja akurat czekałem. Ucieszą się fani ponurego, rozdzierającego dramatyzmem i smutkiem grania z tzw. trylogii „Pornography”, „Disintegration” i „Bloodflowers”. A przecież „Pornography” została przez samego Smitha uznana za przekroczenie niebezpiecznej granicy i szybko odreagował ją tak bardzo, jak tylko się dało. Z kolei „Disintegration” miało też świetne single „Lullaby”, „Love Song” i „Fascination Street”. Wydany w tym roku album jest majestatyczny, nastrojowy, ale niestety w dużym stopniu jednowymiarowy – niczym utopiona w szarościach okładka. Nie ma tu chyba ani jednego momentu zaskoczenia, czy odrobiny dawnego szaleństwa. Robert Smith, który tęskni za młodością nie wykrzesał z siebie ani jednej piosenki korespondującej z młodym duchem (chyba, że myślimy o cierpiącym Werterze). Jest pięknie, romantycznie i boleśnie. Owszem – czasem zagra mocniej bas, niczym we wspomnianym już „Fascination Street” (choćby w „Drone: No Drone”, które najmocniej stara się przełamać podniosłość całości), ale to znów tylko powrót do przeszłości. Z drugiej strony fani po to czekają na nową płytę ulubionego zespołu, by usłyszeć to, za czym tęsknili. Najgorszym problemem byłoby, gdyby „to już nie było to samo, co kiedyś”. Otóż na „Songs of a Lost World” jest jak kiedyś. Zespół poszedł drogą, z jaką najczęściej jest kojarzony. Z „końcem” i z „utratą”. Dla mnie ta płyta jest lepsza od „Bloodflowers”, ale też gorsza od każdej płyty The Cure z lat 80. Można się w niej zatopić, ale ja nie lubię zanurzać głowy pod wodę. Można samotnie spacerować z nią po jesiennym parku, ale ja nie doceniam samotności. Kupiłem wersję trzypłytową. Na drugim kompakcie jest ten sam zestaw piosenek tylko bez wokalu. W tej klasie wolę jednak słuchać Mogwai. Wersji blue-ray jeszcze nie miałem jak przetestować. Nie jestem zawiedziony, bynajmniej, ale też nie mam się czym zachwycać. Trzeba uczciwie przyznać zespołowi prawo do bycia takim, jak jego wiek i popkulturowa aura.