„No Name” – Jack White

Third Man Records, 13 września 2024

„No Name” – Jack White

Jack White wydał ten album niespodziewanie, w zasadzie bez zapowiedzi i promujących go singli (raptem jeden teledysk). Zagadkowy tytuł „No Name”, przekreślone nazwisko autora i niekomercyjna, monochromatyczna okładka – czynią ten album dość wyjątkową pozycją w dyskografii dawnego lidera The White Stripes. Muzycznie też można chyba mówić o pewnego rodzaju zaskoczeniu, bo dawno nie słyszałem tak mocnego i pełnego pasji grania i wokalu White’a. Wszystko tu dzieje się wokół bluesa, hard rocka i garażowego brudu. Najczęściej wspomagają go na tej płycie Dominic Davis na basie i Patrick Keeler na perkusji, ale grono muzyków jest dość spore. Czasem odzywają się również organy, na których gra Quincy McCrary. Są tu numery tak przepełnione furią, jak rzadko kiedy – zwłaszcza doskonałe „Bless Yourself” i „Archbishop Harold Holmes” w których Jack ewidentnie wypruwa coś z siebie. Ale po ostatniej, bardziej akustycznej płycie, cały materiał na „No Name” poraża ognisto-elektryczną mocą. Piękny jest też dynamizm, te zwarte, hałaśliwe dźwięki. Nawet gdy robi się więcej przestrzeni jak choćby w „It’s Rough on Rats (If You Are Asking)”, czy w „Underground”, to jest to wciąż zdecydowanie rockowe granie. Dostajemy klasyczne brzmienia, jakie płyną od gitarowych bandów od końca lat 60 ub. wieku, które czarują tu mocą i świeżością. Te ciężkie tąpnięcia, cięte podziały i gorący głos White’a, rozniecają ogień. To jest ta pierwotna siła, jaką rock’n’roll owładnął młodymi ludźmi w odległych już czasach. Nie usiedzisz przy tym, nie będziesz grzeczny, nie wybaczysz krzywd i kłamstw. Ta płyta wyzwala, a zarazem filtruje ze złych emocji. Raz szybciej, raz wolniej, ale zawsze z odkręconymi na full wzmacniaczami. Nie wiem, jak Jack White to robi, ale jego prosta muzyka i krótkie formy, w ogóle się nie nudzą. Jakość grania jest tu także najwyższej próby, a produkcja trafia w „dziesiątkę”. Są również niezwodne melodie i chwytliwe riffy. Nie są to może stadionowe hity, ale wchodzą elegancko. Tak jak Stonesi się nie nudzą na scenie, tak Jack White wciąż nam udowadnia, że od czasów The Stooges i Led Zeppelin niewiele ważnego się wydarzyło. Najmłodsze skojarzenia można mieć chyba z „jedynką” The Clash (ten otwierający riff z „Missionary”). „No Name” jest płytą, która może zastąpić dziesiątki innych wydawnictw z epoki. Trzynaście numerów, czterdzieści trzy minuty, a Jack White nie bierze jeńców.

„No Name” – Jack White
Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×