Wpadłem na ten polski duet cztery lata temu, gdy wydali swój debiut, buńczucznie zatytułowany „The Best of The Bullseyes”. W istocie jednak muzyka tego zespołu jest tak chwytliwa, że składa się z samych potencjalnych hitów. Nie inaczej jest na drugiej płycie „Polish Sweethearts”, która podsumowuje ostatnie dwa lata zespołu. Dziewięć piosenek, z których każda ma tak charakterystyczny motyw, że wszystkie są do zapamiętania. I cóż, że Polacy, a nie śpiewają po polsku, ani o polskich sprawach. Kosztuje ich to niszowość, z której zapewne momentalnie by się wyrwali, gdyby dali teksty po naszemu i o nas. Uniwersalizm przekazu ma swoje plusy, ale nie na krajowej scenie, gdzie polscy wykonawcy śpiewający po angielsku ścigają się o popularność z zagranicznymi artystami, a nie z polskimi. Tak jest i trudno. Niemniej zachęcam, by posłuchać chłopaków, bo trudno, żeby się nie spodobali. Mają w sobie urok The Strokes i rajcowność The Black Keys. Potrafią być tytułowo słodcy – jak w otwierającym (i zamykającym) „20 Hours in Bed”. Lubią przy tym zagrać solówkę, która jakoś im uchodzi płazem, pomimo ewidentnie power-metalowej obciachowości. Refren wchodzi tu jak w masło. „The Bad Sad” rozkręca zabawę, czy też cokolwiek innego, co mamy akurat pod ręką do pokręcenia. Gitarowa solówka też tu jest – a jakże! Machowskie „No Love” ma moc bez dwóch zdań. Zarówno w zwrotkach, jak i w refrenie. Mięciutko zaczyna „Feeling Good Ain’t Cheap”, ale ten kawałek też za chwilę wkręca w wir, wśród zmysłowych westchnień. O solówkach nie będę więcej pisał, bo zawsze jakaś jest. Kiedy jesteśmy już zmęczeni przebojowością, nadchodzi najlepszy fragment płyty z dwoma „gwoździami” – najpierw rozświetlony klawiszem i falsetowymi chórkami „Black Market”, a za chwilę wspaniały – wręcz podniosły „Hello Stranger, Bye Friend”, idealny do palenia światełek na koncercie. „I’m on Fire” ponownie podgrzewa atmosferę po wcześniejszej chwili rozmarzenia i oddechu. Zaraz za nim kroczy pewnie „Give Me a Break”. Nie można mu nie ulec. Ja wiem, że to jest jakoś nienowoczesne granie, ale ile w nim siły i uroku. „Telescope” to z kolei jakieś puszczenie oka w stronę, powiedzmy Twenty One Pilots. Mocniej wykorzystany syntezator, nieco inaczej poprowadzone wokale i odpuszczenie rockowej werwy. Na finał jest akustyczna wersja „20 Hours in Bed”. Moim zdaniem Panowie Jarząbek i Łukasik mogliby nazwać śmiało ten album „The Best of The Bullseyes 2”, ale z ich potencjałem byłaby to zbyt prosta taktyka.