Słucham The Smashing Pumpkins dość wiernie od czasów ich debiutu. W epoce ciężkiego gitarowego rocka wolałem ich od Soundgarden i Alice In Chains. Podobał mi się ich wolny duch, psychodeliczny koloryt i śmiałe sięganie po klawisze. Niestety zespół uległ znacznej dezintegracji personalnej i w nowy wiek wkroczyli, jako wyprany z osobowości zespół Corgana. Powrót ¾ oryginalnego składu podniósł na szczęście jakość muzyczną The Smashing Pumpkins i choć dawnej popularności nie odzyskali, to kolejne płyty zawierają interesujące piosenki i pomysły. Wydany w tym roku album zaskakuje przede wszystkim ciężką sekcją, mocnymi gitarami i dynamiką. Tak dobrze ten zespół nie brzmiał od czasów „Mellon Collie and the Infinite Sadness”. Przy czym nie przepadły w dudnieniu perkusji oraz gitar różne smaczki typowe dla zespołu, a przede wszystkim fajne melodie. Można odnieść wrażenie, jakby członkowie The Smashing Pumpkins odmłodnieli o co najmniej 20 lat. Wróciła energia, pasja, radość grania i siła. Portal Allmusic dał tej płycie 4,5/5 i moim zdaniem w zasadzie nie przesadził. Dwie otwierające, długie kompozycje („Edin” i „Pentagrams”) są naprawdę świetne w swojej klasie. Singlowe „Sighommi”, które zapowiadało jako pierwsze nowy materiał, rozświetlone jest damskim chórkiem w tle, ale też uszyte zostało na konkretnych riffach. Mnie akurat bardziej podobają się inne piosenki. Przede wszystkim drugi singiel „Who Goes There”, który jest zdecydowanie bardziej chwytliwy i ma fajny klawisz. Również konkretne, wyciosane gitarami "War Dreams of Itself", albo posępne niczym Tool „999” – zwłaszcza w prowadzeniu gitary basowej. Wreszcie jakby wyjęte z „Siamese Dreams” „Sicarius” – numer jaki obroniłby się na wszystkich najlepszych płytach zespołu, a miłośnicy grunge’u daliby się za niego pokroić. Na koniec dostajemy kompozycję „Murnau” – romantyczno-gotycką, jak z czasów „Adore”. Talent i wena wróciła do Corgana. Ponoć „Dynie” dały w tym roku świetny koncert w Polsce. Po wysłuchaniu ich nowej płyty, tym bardziej żałuje, że na nim nie byłem.