Kobiecy kwintet The Last Dinner Party wyrósł z tego samego środowiska co Black Midi i podobnie jak oni postawił na przerośniętą formę. Łączą glam-rock, teatralność i buntowniczy rock. Strona wizualna jest barokowa a w aranżacjach nie brak przepychu. Debiutancki album otwiera intro godne operowego preludium. Zespół wydał w ub. roku trzy nośne single, które wyprodukował im sam James Ford (Arctic Monkeys, Depeche Mode). Największy sukces odniósł pierwszy z nich – „Nothing Matters”. Gdy na rynku pojawił się debiutancki album, grupa miała już wydanych sześć singli. „Prelude to Ecstasy” osiągnęło w Anglii pierwsze miejsce list sprzedaży i dziewczyny ruszyły w trasę promocyjną. Niedawno zajechały nawet do Polski, choć zaczęły już kasować niektóre koncerty z powodu zmęczenia. Płyta dostała nominację do Mercury Prize, a w październiku ukazała się poszerzona edycja z nagraniami akustycznymi, koncertowymi i coverami. Właśnie ta edycja trafiła do moich rąk. Zasadniczy materiał jest przekonujący, choć łatwo o skojarzenia z Florence and the Machine. Obydwie strony winylowej edycji poprzedzają krótkie, artystyczne wstępy. Same piosenki są rozśpiewane i dynamiczne. W ucho najbardziej wpadają pierwsze single: „Sinner” i „Nothing Matters”. Obydwie są także powtórzone w akustycznych wersjach i potwierdzają swój urok. I tu ciekawa sprawa, bo choć lubię, jak w piosenkach dużo się działo, to w przypadku The Last Dinner Party, chyba bardziej podobają mi się te skromniejsze wykonania. Do nagrania oryginalnych piosenek zaangażowano w sumie dwudziestu siedmiu dodatkowych muzyków, którzy grają m.in. na klarnecie, oboju, francuskim rożku, całej masie instrumentów smyczkowych, perkusyjnych oraz dętych. W okrojonych z elektrycznych instrumentów wersjach pojawiają się niemal same single (wyjątkiem jest „Mirror”). Tym mocniej wybrzmiewa w nich wokal, który nadaje charakterności poszczególnym kompozycjom. Potem dostajemy cztery przeróbki. Na początek, wyjęty na singla przebój Sparks z ich klasycznej płyty „Kimono My House” – faktycznie trafiony. Potem numer pre-Kate Bush, jak niektórzy mówią o Catherine Howe. Co ciekawe to dwa nagrania z początku lat 70. Dwa kolejne to przeboje z ósmej dekady – słynne „Wicked Games” Chrisa Isaaca oraz „Army Dreamers” samej Kate Bush. W „Wicked Games” wykonanym na żywo, trochę wokale zawodzą, ale ogólnie jest ok. Nie powiem, że zakochałem się w tej muzyce, albo, że będę wyczekiwał kolejnej płyty The Last Dinner Party, ale rzecz jest niezła i warta uwagi. Co warte zauważenia – wersja rozszerzona jest tańsza, niż podstawowa.