Shellac był zespołem wyrazistym, tak jak Steve Albini był rozpoznawalnym producentem. Trudno było się czymś zaskoczyć, ale też nie zdarzało się rozczarować. Nagła śmierć Albiniego była największą woltą, jaką zafundował artysta swoim fanom. Pożegnalny album, ostatniego projektu muzycznego założyciela Big Black, ukazał się zatem w dramatycznych okolicznościach i chyba dobrze, że odczekałem ponad pół roku, by się z nim skonfrontować. Wierność niezależnej wytworni Touch&Go ma swoją cenę. Nie zapłaciłem jej w przypadku poprzedniej studyjnej płyty z 2014 roku („Dude Incredible”), ani koncertowego dzieła „The End of Radio” sprzed 5 laty. Na „All The Trains” czekałem zatem wyposzczony. Materiał powstawał wyjątkowo długo. Pierwsze sesje odbyły się na początku listopada 2017 roku, ostatnie w marcu 2022 roku. Mastering ukończono w maju 2023 roku. W rezultacie przygotowano dziesięć nowych utworów, trwających zaledwie 28 minut. Krótko, konkretnie i konsekwentnie. Steve Albini, Todd Trainer i Bob Weston zrobili swoje, postawili kropkę nad „i”. Żadnej wirtuozerii, mamienia melodiami, zmian formuły. Matowa gitara, rozdająca ciosy perkusja i wycinający kubistyczne figury bas. Do tego zaciekły wokal. Każdy utwór wrzyna się w słuchacza, poprawiając sukcesywnie wytyczone na wstępie żłobienia. Nawet jeśli wydaje się, że dany numer już się słyszało kilka minut temu, albo kilka płyt temu, to w niczym takie wrażenie nie przeszkadza. Shellac się nie nudzi w takiej dawce i konsekwentnie trzyma nas w swoim klaustrofobicznym świecie. Albini czasem zniża swój głos, by opowiedzieć nieco inną historię, jak choćby w „Wednesday”. Dwukrotnie kompozycje przekraczają tu czas 4 minut. Wiadomo, że Shellac potrafił ciosać potwory znacznie dłuższe. Tym razem oferuje lżej zaśpiewane „How I Wrote How i Wrote Elastic Man” i bardziej zaśpiewane „I Don’t Fear Hell” na samo zakończenie. Swoją drogą jakże brzmi ten ostatni tytuł w świetle niespodziewanego końca życia Albiniego. Ja oczywiście, jako fan muzyki, rozgrzeszam go na wieki.