Przed kupieniem nowej płyty Franz Ferdinand, przeczytałem w miesięczniku „Teraz Rock” wkładkę poświęconą historii i dyskografii tej szkockiej grupy. Nie brakowało głosów, że zespół znany, fajny, ale po pierwszej, może drugiej płycie wielu przestało ich słuchać. Niby sprzedażowo było potem całkiem dobrze, ale single nie łapały się już na listy przebojów, a grupa z „modnej” stała się „starą”. Faktycznie, gdy zobaczyłem Alexa Kapranosa na scenie łódzkiego koncertu w 2023 roku, wyglądał gorzej, niż na teledyskach z początków kariery. Zmienił się też znacząco skład (zespół opuścił m.in. współautor wielu kompozycji – gitarzysta Nick McCarthy). Faktem godnym odnotowania jest również ten, że Franz Ferdinand ostatni regularny album wydał w 2018 roku. Z mojej perspektywy patrząc, XXI wiek jest bardziej wymagający dla karier zespołów, niż poprzedni. Ogromna dostępność i łatwość docierania do muzyki sprawia, że słuchacze szybko poznają nową muzykę i zaraz szukają czegoś innego. Muzyka jest bliższa modzie. Gdy dany trend przemija, staje się najbardziej „passe” ze wszystkich. Tym samym „jaranie się” dajmy na to trzecią płytą zespołu, który był modny pięć sezonów wcześniej, wypada słabo. Franz Ferdinand się rozwijał, zmieniał, kombinował (wspólna płyta ze Sparks, covery, muzyka do filmów i gier), a i tak tracił na znaczeniu. Siłą Szkotów zawsze był ciekawy wokal Kapranosa, dobre pomysły stylistyczno-graficzne, ciekawe teksty i chwytliwe piosenki. W tej mierze nic się właściwie nie popsuło. Nowy album - zgodnie z tytułem – podejmuje w ciekawy sposób temat strachu i lęków. Grupa nie ogranicza się od dawna do gitarowych kawałków, wplatając w aranże przede wszystkim sporo instrumentów klawiszowych. Czerpie też z różnych inspiracji gatunkowych, pomimo, że ich twórczość pozostaje w kręgu taneczno-romantycznych, rytmicznych piosenek. Ja zawsze lubiłem Franza Ferdinanda i doceniam, jak zgrabnie poruszają się w formule 3-minutowych, przebojowych kawałków. Nawet jeśli dany utwór nie porywa od pierwszego odsłuchu, to przyjemnie do niego wracać i trudno się przy nim nudzić. Single są ok, ale zawsze da się wybrać na swoje ulubione piosenki, także inne numery. I tak jest w przypadku tegorocznej płyty. Otwierający singiel „Audacious” zaczyna się nieco niespodziewanie, tak jakby grupa chciała szybko wrócić do dawnej aktywności. Numer jest momentami raźny, ale ma przede wszystkim ładny, beatlesowski refren. „Everydaydremer” – drugi z ujawnionych singli podobnie jak najnowszy hit „Hooked” powstały we współpracy Kapranosa z nowym członkiem zespołu – klawiszowcem Julianem Carrie. Optymistyczny klawisz prowadzi szybki, porywający rytmem numer „The Doctor”. W ogóle trudno dziś wyobrazić sobie Szkotów bez klawiszy i dodatku elektronicznych urządzeń. Nawet taki „Built It Up” wyprowadzony z akustycznych gitar, dostaje śmieszny klawiszowy ozdobnik w refrenie. Ciekawy, nawiązujący do greckich korzeni wokalisty jest motyw z „Black Eyelashes”. Z kolei „Bar Lonely” niesie ze sobą big bitowego ducha lat 60. Sympatycznie słucha się nowej płyty Franz Ferdinand, pomimo „strasznych” tematów. Zresztą jak zwykle. Pewnie, że kto przestał ich słuchac dawno temu niewiele traci, ale grupa trzyma poziom.