„Wojna i pokój” – Armia

Stage Diving Club, 31 stycznia 2025

„Wojna i pokój” – Armia

Mam do Armii szczególny stosunek. Pierwszy wywiad w moim życiu przeprowadziłem z Tomaszem Budzyńskim – to był 1989 rok. Udzielił mi go do gazety, którą prowadziłem w zwykłym zeszycie w jednym egzemplarzu, który potem krążył między moimi znajomymi. Taki był Tomasz. Mam z nim trochę osobistych wspomnień. Zespół Armia był dla mnie przez chwilę (lata 1991-1993) najważniejszym polskim zespołem. Po odejściu Brylewskiego, w zasadzie śledziłem wszystkie płyty zespołu, ale z czasem zacząłem niektóre pozycje odpuszczać. Ostatni raz zachwyciłem się Armią za sprawą płyty „Freak”. „Toń” – poprzednie dzieło zespołu z 2015 roku, to nie było to. Ale minęło aż 10 lat, „Wojna i pokój” zaczęła zbierać entuzjastyczne recenzje, więc kupiłem płytę i zacząłem słuchać. Nowy skład. Syn Tomasza Budzyńskiego – Stanisław, z którym pracował już przy solowej płycie „Pod wulkanem” wziął na siebie sporo soboty – nie tylko grę na gitarze. Pod względem muzycznym, tego co się dzieje właśnie z grą gitar, ale i całego zespołu – jest to jedna z najlepszych rzeczy Armii. To trochę takie pozytywne zaskoczenie, jak z ostatnią płytą The Smashing Pumpkins. Jest moc, przestrzeń, siła, dynamizm, zmienność motywów. To są naprawdę pomysłowe i dopracowane kompozycje. Ambitne dzieła na miarę wielkiej Armii, ale też pełne energii i punkowo-stonerowej zadziorności. Problem mam natomiast z wokalami. Nie zawsze, ale podobnie jak na ostatniej solowej płycie, przeszkadza mi pewnego rodzaju wibrato w głosie Budzyńskiego. Stał się takim trochę pieśniarzem, a mnie to nie leży. Album rozpoczyna się niemal jak u Dead Can Dance, ale po chwili wchodzą gitary z sekcją rytmiczną i waltornią i jesteśmy w domu. To jest właśnie Armia. No i na tym tle objawiają się rozśpiewane frazy poety. To nie jest tak, że mnie pasował tylko chropawy „Budzy” z pierwszego okresu. Lubiłem jego wokal także na kolejnych płytach. Teraz coraz częściej odnoszę wrażenie, że sposób interpretacji przydaje muzyce Armii niepotrzebnie lat. To nie jest głos człowieka starego, czy zmęczonego życiem, ale bardziej gawędziarza, niż wojownika. Od razu zaznaczę, że nie wszędzie tak brzmi. Już „Obcy w domu” przynosi zadziorność i siłę w głosie. To zresztą jeden z prawdziwie gniewnych numerów – łagodniejsze frazy pojawiają się dopiero w samym finale, który ładnie wieńczy partia waltorni. Bojowo zaczyna się też singlowy „Wielki las” – którego tekst przypomina nieco estetykę Siekiery, ale głos Budzyńskiego wolny jest od dawnej agresji. Znów jest tu pieśniarzem, stosując ozdobne zaśpiewy. Gdyby nie to, można byłoby lokować ten kawałek nawet w czasach „Legendy”. Doceniam elektroniczne przejścia pomiędzy utworami, które zastępują ciszę. Ta elektronika pojawia się też w podkładach do niektórych nagrań – choćby w „Ja tylko wspominam”. To generalnie bardzo ciekawy numer, pełen intrygujących przejść, ale wokalnie nazbyt teatralny, nawet z zastosowaniem pogłosów. Z kolei „Nas nie ma” przypomina mi mocno klimat „Triodante”, choć w tekście powraca postać Toma Bombadila z czasów debiutu. Sentymentalny nastrój tej kompozycji podkreśla znów wokal i śpiewane słowa. Szkoda mi tego kawałka, bo partie waltorni kreują w nim klimat jak z czarno-białych filmów z lat 60. a rzewne wokale znów mi to pasują. Zaraz potem wybucha pełen stonerowej pasji „Przyjaciel”, z ostrzejszym śpiewem Budzyńskiego. Dla mnie to jeden z lepszych utworów na tej płycie. Świetne brzmienie i zwięzłość przekazu. Jeszcze bardziej udany jest „Dzień ojca”. Łagodniejszy wokalnie, za to z lekkim klawiszem w tle, jak w nowofalowej Siekierze i świetnymi partiami waltorni. Do tego konkretny gitarowo – naprawdę świetny numer. Dobry jest też „W każdą stronę”, choć mniej zaskakujący w formie. Tu też snuje się klawisz w tle, choć trudniej mu się przebić przez potężne gitary. Niespodzianką jest pulsujący elektroniką wstęp do „Ciche dni”. Tak jeszcze Armia nie grała. Wolałbym ten utwór bez części śpiewanej – ewentualnie tylko z tym szeptem na zakończenie. „Pielgrzymka” przypomina styl zespołu sprzed powiedzmy 20 lat. Świetny jest za to singiel „Niebo nad niebem”. To chyba mój ulubiony utwór na tej płycie i jeden z najlepszych w dorobku Armii. Zaczyna się znów jak Dead Can Dance, potem odpala niczym Killing Joke, by znów zaskoczyć partiami z syntezatora. Takiej Armii jeszcze nie słyszałem do tego te wznoszące się partie refrenu, skwitowane ciekawymi partiami gitary. To prawdziwa wizytówka zespołu. Koniec płyty to instrumentalny, nieziemski „Wiatr w drzewach”. Po takim finale od razu cała płyta zyskała w moich uszach. Cieszę się, bo grupa pokazała po latach nowe, intrygujące oblicze, a jej powrót nabrał tymi dźwiękami siły wyrazu. A Tomasz Budzyński? Cóż – paradoksalnie wolałem, jak gorzej śpiewał.        

„Wojna i pokój” – Armia
Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×