O drugiej płycie Being Dead było pod koniec ub. roku na tyle głośno, ze postanowiłem po nią sięgnąć, nie bacząc na mało przyjazne ceny na polskim rynku. Wiadomo – mała wytwórnia, słaba rozpoznawalność no i styl muzyczny jakiś taki mało wyrazisty. Duet z Austin w Teksasie łączy w sobie garażową psychodelię z końca lat 60 w duchu Pink Floyd i Franka Zappy ze słodkim surf-rockiem i rytmiką bliską B-52’s. Dwa wokale – on śpiewa głęboko jak na faceta przystało, ona jak w Mamas and Papas. Wspiera ich w części nagrań basistka, z którą grają też koncerty (podpisała się nawet pod dwiema kompozycjami). Czasem przypominają się czasy Syda Barreta, a czasem Raveonettes. Brzmienie na lata 60. Przyjemnie selektywna produkcja, za którą odpowiada John Congleton znany choćby ze współpracy z Mannequin Pussy , czy St. Vincent. Piosenki są krótkie, jak w czasach pierwszych singli. Choć akurat takie „Firefighters” wydane na singlu, wyjątkowo trwa 4 i pół minuty. Utwór zachowuje ten sam wdzięk, przy czym gitary burczą w nim jakby odgrywały rolę ciężkich bombowców. Można tu znaleźć również nieco spokojniejsze, niemal oniryczne chwile, które przychodzą w połowie płyty (choćby tajemnicze „Gazing at Footwear”). Dużo w tym graniu luzu i humoru. Przypominają się złote czasy Pixies, gdy śpiewali choćby „La La Love You”. Nie brak tu sentymentalnych nut, odświeżania dawnych klimatów, gdy nie trzeba było bać się hejtu, katastrofy klimatycznej, czy sztucznej inteligencji tylko np..Godzilli, którą Being Dead wskrzesza w otwierającej piosence „Godzilla Rises”. Naprawdę świetnie się tego słucha. Same pozytywne nuty i przyjemne harmonie. Przy tym trudno się przyczepić o wtórność, bo nie brak tu zwyczajnie dobrych kawałków. To dopiero druga płyta Amerykanów. Życzę im rosnącej popularności i dalszej radości z grania.