Zespół DHM miał dwa najważniejsze okresy swojej aktywności. Pierwszy na przełomie lat 80. i 90., kiedy zaliczył kilka ważnych festiwali i doczekał się dwóch rozpoznawalnych radiowo numerów. Pozycjonowano ich wówczas jako następców nowofalowej Siekiery. Drugi przypadł na pierwszą dekadę XXI wieku, kiedy ukazały się dwie płyty „Disco Heine Medina” oraz „Dehumanizacja”. Składy się zmieniały – zwłaszcza wokaliści, ale styl zespołu zachowywał poetycko-katastroficzny klimat. Zawsze była charakterystyczna gitara Jenny’ego i wyrazista perkusja. Koncert w puławskim „Domu Chemika” był ważny z kilku względów. Akurat ukazała się płyta „1991” z odnalezionym materiałem z sesji nagraniowej, która nie ujrzała wtedy (niestety) światła dziennego. Zespół postanowił także pożegnać swoich dwóch kolegów, którzy współtworzyli DHM i nagrali wspomnianą płytę – wokalistę Leszka „Lenina” Jarosza oraz perkusistę Piotrka Malinowskiego. Obydwu nie ma już po tej stronie świata. Głos „Lenina” puszczony z taśmy na powitanie, przywołał wymownie jego postać, z kolei na bisy wyszedł na sceną syn Piotra, by zaśpiewać m.in. ulubiony, DHM’owy numer Taty. Trzecim elementem wyjątkowości był jubileusz 40-lecia powstania zespołu. DHM został zawiązany w szkole średniej na fali ówczesnych ponurych nastrojów. Dziś lata 80. przedstawia się jako radosne, ekscentryczne i plastikowe czasy. W Polsce takie nie były. Kto myślał i czuł, ten miał „doły”. I taka była muzyka DHM. Z perspektywy lat widać, jak trudno dziś o powrót mentalny do tamtych czasów. Licznie zgromadzona publiczność, w zdecydowanej większości pamiętająca koncerty zespołu z końca lat 80., oczekiwała zapewne spotkania z własną młodością. Pamiętam, jak w 2017 roku w „Domu Chemika” pojawił się projekt Drivealone wskrzeszający „Nową Aleksandrię”. Atmosferę nostalgii, spotkania po latach i oczekiwań, że dawny czar powróci. Na koncercie DHM były momenty znaczące. Chwile, w których razem z czarno-białymi zdjęciami wyświetlanymi w tle, można było poczuć tęsknotę na marzeniami młodości, za siłą odwagi twórczej i robienia czegoś na przekór oczywistościom. Nie słuchałem tej muzyki od bardzo dawna. Niektóre utwory wracały do mnie siłą tytułu, jak otwierający „Zulus Czaka”, kilka faktycznie pamiętałem - „Nie ma już słów”, czy „Ty wiesz”. Zaskoczył mnie instrumentalny „69” z zupełnie nietypowymi partiami klawiszy i rytmiką bardziej jak u Devo. Podobny akcent pojawił się też w kawałku „Wybuch”. Zespół zebrał na ten koncert dwupokoleniowy skład. Obok trzech członków z sesji do „1991” wystąpiło też trzech młodych członków – perkusista Rafał Lenartowicz, syn Jenny’ego – Mikołaj na basie oraz wokalista Michał Grzegorczyk. Dla tego ostatniego wyzwanie było szczególnie trudne – raz, że zastępował „Lenina”, którego rodzina siedział na scenie, a dwa, że nie mógł odwołać się do przeszłości, z której wynikły stworzone przez DHM dźwięki. Stąd próbował nadawać koncertowi cech odmiennych od jego korzeni. Nikt przecież nie przyszedł tego dnia „dobrze się bawić”. Głos Michała Grzegorczyka różnie pasował do repertuaru. Najlepiej wypadał chyba w szybszych i dynamiczniejszych utworach, gorzej, gdy próbował lirycznych zaśpiewów. Najlepiej wypadł chyba w duecie z synem Piotrka Malinowskiego. W ogóle bis był najlepszą częścią koncertu. Główny set przedzielił występ dwóch basistów – najpierw grał Mikołaj Bajew, a od utworu „Oczy” Sławek Piętak. Wolałem generalnie słuchać gry zespołu, bez wokalisty, ale wbrew pozorom nie jest łatwo wbić się w konwencję zimno-falowej estetyki, w której nie wystarczy mieć tylko smutno-przygnębiający głos. Ten koncert był pewnego rodzaju hołdem złożonym czasom minionym. Ja też poprzez obecność na nim złożyłem swój wyraz wdzięczności – Przemkowi, „Sowie”, którego nie widziałem ze 30 lat, ale też tym, których wczoraj nie było na scenie. No i dobrze było zobaczyć w holu, czy na widowni „Domu Chemika” tyle znanych twarzy.