Bardzo ucieszyło mnie swego czasu pojawienie się na brytyjskiej scenie Squid i black midi. Wykonawcy Ci postawili na poszukiwania, nieoczywistość i odwagę. Po całej masie grup, grających jak kiedyś inne grupy – ci młodzi ludzie otworzyli głowy na różne źródła, inspiracje i ciągoty. Już jednak na poziomie drugich płyt, kierunek na artystyczną odwagę odebrał tej muzyce przejrzystości i lekkości. Zacząłem obawiać się pójścia w stronę niezrozumiałych struktur spod znaku ambicji Franka Zappy i King Crimson. Dla black midi skończyło się to zawieszeniem działalności i solową płytą Geordiego Greepa, a dla Squid zmianą podejścia na tegorocznym wydawnictwie. Intencją zespołu było nagranie „albumu ze świetnymi piosenkami”, opartymi na prostych pomysłach. Prostoty tu nie ma, ale faktycznie nagrania są mniej skomplikowane w swojej konstrukcji. Aranże są nadal dość bogate, wzbogacone o różne akustyczne instrumenty, więcej jest natomiast melodii i harmonii. Z kolei teksty są zdominowane przez temat zła i różnych jego postaci. Od kanibalizmu, przez egoizm po słabość charakteru i tchórzostwo. Utwory są bardziej zwięzłe czasowo. Singlowy „Building 650” trwa poniżej 4 minut, inny singiel „Cro-Magnon Man” ledwie te 4 minuty przekracza. Co prawda „Fieldworks” składa się z dwóch części jak na płytach niektórych wielkich artystów z lat 70., a finałowy „Well Met” przekracza 8 minut, ale nie wszystkie ciągoty da się łatwo okiełznać. Squid pozostaje zespołem poszukującym i ambitnym, za to przestał kombinować ponad miarę. Tej nowej płyty zdecydowanie łatwiej i przyjemniej się słucha. Więcej w niej oddechu i przestrzeni. Pojawiają się tu nawet lekkie, damskie głosy. Swój udział w tej odmianie miała od strony studyjnej Marta Salogni, znana choćby z pracy z Depeche Mode oraz lider Tortoise – John McEntire. Udało im się tak zestawić liczne instrumenty akustyczne obsługiwane przez zewnętrznych wirtuozów, z dynamicznym duchem zespołu, by uniknąć niezrozumiałej kakofonii dźwięków. „Cowards” nie jest łatwą płytą, ale ta muzyka zaciekawia, wciąga, czasem zaskakuje. Chętnie do niej wracam, choć po pierwszych odsłuchach nic mi z niej w uszach nie zostało. Są tu momenty, gdy nagle coś zwyczajnie zachwyci. Z perspektywy czasu, nie wiem, czy nie uznać „Cowards” najlepszą płytą Squid. Oczywiście zawsze liczy się efekt odkrycia czegoś nowego, ale podejrzewam, że za jakiś czas właśnie do tego albumu będę najczęściej wraca