Przygotowując się do jubileuszu, fetującego osiemdziesiąte urodziny Bohdana Zadury, sięgnąłem po jego debiut prozatorski, wznowiony jakiś już czas temu przez Towarzystwo Przyjaciół Puław. Ten skromny tomik ukazał się oryginalnie w Wydawnictwie Czytelnik w 1968 roku, a został napisany na przestrzeni lat 1965-1967. Ta mocno autobiograficzna proza, została w momencie publikacji uznana za jeden z najlepszych debiutów końca lat 60. Zadura rozlicza się w nim ze swoim dzieciństwem i czasem młodości w sposób, który przyczynił się do określenia go jako „młodego emeryta”. Faktycznie czytając te strony można odnieść wrażenie, że śledzimy refleksje czynione z dalekiej perspektywy nad definitywnym zamknięciem pierwszego etapu życia. Dojrzałość autora odnośnie do jego ocen, gustu i okazywany dystans sprawiają, że trudno uwierzyć, że czytamy słowa dwudziestoparolatka. Dzieciństwo przeżywane w domu z ogrodem przy osadzie pałacowej, gra w piłkę na ulicy, jazda na sankach Głęboką Drogą, chodzenie do kościoła i wspomnienia pierwszych spowiedzi, lęk przed ćmami i pierwsze konfrontacje ze śmiercią, picie kompotu, palenie ognisk i wałęsanie się nad Wisłą – to wszystko ujęte jest w klimat jakby przedcywilizacyjny, co w przypadku rodzinnej miejscowości Zadury – Puław, skończyło się niejako wraz z budową Zakładów Azotowych. Autor wspomina czasy przed industrializacją, jak też obrazuje zmiany zachodzące później w mieście i podjęcie pracy w przyzakładowej gazecie „Echo”. Starzy Puławianie znajdą w tej prozie wspomnienia nieistniejącego od dawna kina „Nysa”, pierwszy „drewniany” dworzec kolejowy, grzybne lasy „za torami” a także ludzi, którzy tworzyli miejscowy koloryt towarzyski. Poznajemy rodzinę autora, ale też odkrywamy jego pierwsze sympatie i poetyckie miłostki. Zarazem Zadura ukazuje się nam jako młody intelektualista, który śledzi prasę, premiery kinowe, czyta książki – zaskakujące było dla mnie, że znał np. „trylogię” Tolkiena. Wspomnienia literackich i towarzyskich doświadczeń, są równie ważne, co opisy dziewcząt które zwróciły jego uwagę podczas jazdy pociągiem, wakacji spędzanych na wsi, czy też z sąsiedztwa lub szkoły. Pewna zmysłowość językowa, połączona ze sporą dozą wyważenia także dodaje autorowi mentalnego wieku. Ta proza pachnie latami 60. W tle jest jazz, sport, kawiarnie, początek telewizji, Radio Luksemburg i Głos Ameryki, palenie papierosów, szelest czytanych i zapisywanych stron. Jest dużo natury. Nie czuć w ogóle, że panował wtedy socjalizm. Tu owszem umiera Stalin, ale poza tym są wspomnienia wojenne związane z AK, emigracją, są Ernest Hemingway i Albert Camus. Wydaje mi się, że „Lata spokojnego słońca” czyta się dziś nawet lepiej, niż wtedy, gdy się ukazały. Połknąłem tę książke niemal za jednym razem. Masa nostalgicznych wrażeń.