Poznałem Pulp późno i nieco przypadkowo. Był taki czas, że do niektórych dyskontów odzieżowych zasilanych towarami z UK, trafiały też płyty CD. Żona czasem coś mi przyniosła z takich okazyjnych zakupów i w ten sposób stałem się posiadaczem kilku singli i EP’ek zespołu. To były hity, które otworzyły mnie na dyskografię Pulp. Szybko nabyłem w dobrych cenach klasyczne pozycje grupy z ich najważniejszego okresu (1994-2001). To było mniej więcej 20 lat temu. Zespół Jarvisa Cockera jawił mi się jako nowe wcielenie Roxy Music – grali elegancko, stylowo, trochę poza głównymi nurtami, choć oczywiście w latach 90 wrzucili ich do worka z brit-popem. Śledziłem potem poczynania solowe Cockera. Byłem na jego koncercie w ramach Off Festival. Słyszałem, że grupa wróciła dwa lata temu do koncertowania, ale na płytę nie liczyłem (tym bardziej, że zmarł przedwcześnie basista grupy). Tymczasem zespół pod koniec ub. roku, w rekordowo krótkim czasie, zarejestrował nowe piosenki i tak powstał album „More”. Pulp prezentuje się na nim, jakby nie miał żadnej przerwy, a nawet jakby poprzednią płytą było „This Is Hardcore”, a nie „We Love Life”. Poczynając od singlowego „Spike Island” zaczyna się zabawa ubrana w iście karnawałowy przepych. Lubię niski i łamiący się wokal Cockera. Salonowe aranżacje piosenki „Tina” świetnie z nim współgrają. W ogóle dawni fani Pulp powinni być szczęśliwi słuchając tego nowego materiału, bo jest w nim wszystko za co musieli przed laty cenić ten zespół. Pikantny urok Serge Gainsbourga, refleksyjność Leonarda Cohena i szczypta swobody Davida Bowie. Smyczkowe tła, klawiszowe bajery, taneczny rytm basu, wyciągnięte z baru pianino i odzywające się od czasu do czasu kobiece chórki. Naprawdę dobrze się tego słucha. Teatralny dramatyzm „Farmer’s Market” sąsiaduje z niemal glam-dyskotekową witalnością drugiego singla „Got to Have Love”. Końcówka płyty przynosi spokojniejsze nagrania – bardziej przystające do wieku muzyków. Jest przyjemnie, ale już zdecydowanie bez szaleństw. „More” to z całą pewnością miła niespodzianka. To album, który bardziej mnie cieszy niż solowe płyty lidera jak i ostatni projekt - Jarv Is. Czuję się, jakbym odzyskał choć odrobinę tego, co straciłem nie słuchając Pulp w latach 90.