Coraz rzadziej coś mnie naprawdę porusza w muzyce, ale cztery lata temu słuchając płyty „Glow On” poczułem przyjemnego kopa. Nie znałem wcześniej Turnstile, a polubiłem ich niemal od razu. Z czasem musiałem przyznać, że w kategorii gitarowego czadu są dla mnie największym odkryciem od zamierzchłych czasów System of a Down. Minęły cztery lata. W tym czasie zespół stracił gitarzystę, w jego miejsce przyszła dziewczyna, która jednak w nagraniu nowej płyty nie wzięła jeszcze udziału. Tym samym album „Never Enough” jest pewnego rodzaju efemerydą, bo na koncertach nowy materiał zabrzmi pewnie zgoła inaczej. W studiu doszło sporo miękkich brzmień, klawiszy i spokojnych wokali. Prawdziwi mężczyźni pewnie się skrzywią, ale mnie „Never Enough” od razu porwało energią. Brzmieniowo to trochę taki zwrot jak u Killing Joke w drugiej połowie lat 80. gdy zespół rozmył się w klawiszowych tłach. Turnstile nie poszli tak daleko, ale produkcja jest wyraźnie łagodniejsza, no i klawiszy też przybyło. Wystarczy posłuchać otwierającego singla z utworem tytułowym. Kwartet bliżej ma tu do The Killers, niż sceny hard core’owej. Ta sucha perkusja w „I Care”, przestrzenne gitary i wokal, który przypomina to Perry Farrella, to Stinga. Z kolei bardziej czadowe „Slow” i „Dreaming” obudowane są i tak w dodatkowe instrumenty, które dodają tym numerom lekkości i polotu. Słucha się tego z uśmiechem, jaki towarzyszył mi kiedyś przy „Doolittle” i „Bossanova” Pixies. To są świetne, wpadające w ucho numery i naprawdę trudno przy nich spokojnie usiedzieć. Potrafią przydusić i przywalić, ale Turnstile wiedzą kiedy wpuścić trochę powietrza. Nowe kawałki są wciąż bezpretensjonalne, choć upstrzone pomysłowymi elementami. Gdy trzeba sekcja rytmiczna pomyka jak w metal/hard corze (choćby w takim „Sunshower”, choć i tu w pewnym momencie wchodzi strefa ambientu). Turnstile lubi mieszać. Zaczyna jak The Police, by zaraz docisnąć niczym Rage Against The Machine. Wokalnie grupa też operuje szeroką paletą barw i środków, co jest jednym z największych atutów zespołu. Pierwszy glos ciągnie Brendan Yates, ale czasem Franz Lyons („Freaky”). Pomysłowość zespołu robi generalnie duże wrażenie. Zmienność stylistyczna, brzmieniowa i skali dynamiki, przekraczają przyjęte ogólnie normy. Na płycie nie brak też ciekawych gości. Podobnie jak na „Glow On” śpiewa Dev Heynes z Blood Orange, ale są także wokale Hayley Williams z Paramore, czy Faye Webster, na flecie gra niejaki Shabaka Hutchings, a na saksofonie Leland Whitty z BadBadNotGood. „Never Enough” to szalenie przebojowy materiał promowany przez trzy single (w tym jeden podwójny) ale można zakochać się w niemal wszystkich utworach. Płyta przebiła na listach przebojów sukcesy „Glow On”. Za chwilę kwintet wystąpi w Warszawie – nie można tego przegapić.