Lee Ranaldo
Gitarzystę Sonic Youth widziałem w 2007 roku na jedynym koncercie Nowojorczyków w naszym kraju. Thurston Moore i Kim Gordon gościli potem w Polsce kilkakrotnie. Dla Lee Ranaldo była to chyba pierwsza solowa wizyta. Legitymując się niezwykle bogatą dyskografią, której poznałem tylko skromny wycinek, postanowił zaprezentować się w Lublinie z materiałem zgodnym z nazwą festiwalu. Widownia na wstępie ujrzała niebieską, oklejona kolorowymi nalepkami gitarę Ranaldo, wisząca na długiej linie podpiętej pod dachem. Jej cień padał na jasny ekran. Lee wyszedł bez słowa i zaczął swoiste zabiegi wokół wiszącego instrumentu. Towarzyszyła mu spoza sceny Leah Singer – artystka multimedialna i fotografka. Wspólnie podczas tego niespełna godzinnego występu zaprezentowali program o nazwie Contre Jour - dźwiękowo-wizualny hołd dla Lourdes Castro – portugalskiej mistrzyni sztuki współczesnej. W pewnym momencie po bokach sceny dyskretnie zaistnieli dwaj muzycy, obsługujący dodatkowe stoły dźwiękowe. Miłośnicy Sonic Youth otrzymali sporo sprzężonych, rozedrganych dźwięków, do jakich przywykli z bardziej awangardowego oblicza zespołu, jak choćby z albumu „Silver Session for Jason Knuth”. Lee bujał swoją gitarą, sprawiał by kręciła się jak na karuzeli, traktował ją smyczkiem i różnymi przystawkami. Sprzężał z dźwiękami instrumentu przypominającego dużą harmonijkę ustną, albo z jakimiś dzwonkami. Przez cały występ nie grał na gitarze, tylko grał gitarą. Nawet gdy odczepił ja na pewien czas od liny. W tle mieliśmy albo grę cieni, albo zdjęcia i filmiki. Jakieś tancerki, fragmenty widowni, ujęcia z parku. Czasem obraz rozmywały wielobarwne piksele. Nieco to było kontemplacyjne, trochę intrygujące, na pewno nie drażniące. Lee Ranaldo nie wypowiedział nawet pół słowa. Na koniec się uśmiechnął i pomachał wszystkim nieco teatralnie. Po takim spójnym, pozbawionym w zasadzie przerw secie, nie było rzecz jasna szans na bis.