Kultura rave jaka opanowała niektóre zachodnie kluby na przełomie lat 80. i 90. była jedną z ostatnich emanacji zadowolonego z siebie kapitalistycznego społeczeństwa, wierzącego w stały postęp cywilizacyjny. Taneczne kluby, muzyka oparta na transowych rytmach, substancje psychoaktywne – wielogodzinne imprezy zdominowane przez basowe zestawy obsługiwane przez DJ’ów. To wszystko rozwijało się na fali radości, jaką wywołał kres „zimnej wojny”. Niestety XXI wiek przyniósł nowe katastrofy. Terroryzm, krachy finansowe, pandemia, nowe wojny, kryzys klimatyczny, polaryzacje społeczne. Film „Sirat” pokazuje w wymowny, wręcz wstrząsający sposób, kres mrzonek o hedonistycznej izolacji zachodniego społeczeństwa. Organizowane na łonie natury, niezależne imprezy rave, jak te na skalistych pustyniach Maroka, ściągają setki uczestników, zainteresowanych zabawą. Na jedną z takich imprez trafia ojciec z nieletnim synem w poszukiwaniu córki. Dziewczyna zniknęła pięć miesięcy wcześniej i podobno udała się właśnie na takie pustynne rave-party. W dudniących basach Luis i Esteban rozdają ulotki i pytają o dziewczynę. Nikt jej nie zna i nie rozpoznaje. Jedna grupa wspomina o innej imprezie, bliżej granicy z Mauretanią, na którą być może się udała. Gdy w Maroku zostaje wprowadzony stan wyjątkowy, a wojsko przerywa imprezę, nawołując obywateli Unii Europejskiej do opuszczenia kraju, ta właśnie grupa dwiema ciężarówkami ze sprzętem nagłaśniającym wymyka się z kordonu, a Louis i Esteban ruszają ich śladem. Pomimo ostrzeżeń o trudach podróży przez dziką pustynię, nie rezygnują. W radiu podają kolejne niepokojące informacje, ale nikt w tej grupie nie chce ich słuchać. Unikają głównych traktów, którymi porusza się wojsko. Wspierając się nawzajem, jadą na kolejną imprezę. Reżyser filmu – Oliver Laxe, konsekwentnie pozbywa nas złudzeń. W jednej ze scen dziewczyna pokazuje Louisowi zalety głośnika, którego barwa dźwięku jest wyjątkowa, a dodatkowy dreszcz emocji wzbudza fakt, że w każdej chwili może zamilknąć na zawsze. Luis mówi, że dla niego to tylko hałas, na co dziewczyna wyjaśnia, że to nie jest do słuchania, tylko do tańczenia. Ta symboliczna głuchota jest wymowna. Nikt nie słucha, ani nie chce słuchać przestróg i rad. Do tego dochodzi „ślepota”. Bohaterowie dziwią się w pewnym momencie, jak mogli „nie zauważyć” pola minowego. Lekiem na problemy jest zażycie „dobrej rośliny” i rozkręcenie kolejnej imprezy. Gdy tańcząca dziewczyna, prosi by zrobić głośniej, żeby „pier…nęło”, los daje jej przewrotnie, czego chciała. Ten film ma poruszyć, ma wstrząsnąć. Tak jak technowe dźwięki z głośników – mocne i nieprzyjemne. W ostatniej scenie ludzie jadą pociągiem na odkrytych platformach gdzieś przed siebie, przez jałową ziemię…donikąd. To kolejna, swoista parafraza katastrofy „Titanica”, na którym muzyka też brzmiała do samego końca. Bardzo mocne, dekadenckie kino.