OFF Festival 2025 dzień pierwszy

Katowice, 1 sierpnia 2025

OFF Festival 2025 dzień pierwszy

Zaczęło się od dużego rozczarowania. Rekordowo długa kolejka po opaski festiwalowe pogrzebała nadzieje na zobaczenie Los Campesinos!. Podobno organizatorzy zaczęli wpuszczać na teren Festiwalu dopiero od g. 17, a nie od g. 15 jak zwykle i to skumulowało tłum. Stałem w kolejce od 18:20 do 20:50. Z występu Walijczyków docierały do mnie wyraźne echa, ale tylko tyle. Grali dużo z najnowszej, ubiegłorocznej płyty. Zagrali m.in. mój ulubiony set „Clown Blood/Orpheus’ Bobbing Head”. To był zdaje się dobry występ i został najwyraźniej dobrze przyjęty. Odniosłem wrażenie, że wersja live są nawet bardziej przekonujące, niż na płytach.

Nilufer Yanya była już dla mnie punktem obowiązkowym. Zresztą nie tylko dla mnie. Wpuszczony na teren Festiwalu, puściłem się biegiem do sceny mBanku. Zdążyłem na drugą połowę występu. Żałuję, bo to był świetny koncert. Idealnie wywarzony brzmieniowo, z tym hipnotyzującym wokalem Nilufer i świetną grą całego damsko-męskiego zespołu. Gitara akustyczna, zastępowała czasem elektryczną, a bardziej subtelne fragmenty przeplatały się z mocnym dociążaniem wzmacniaczy. Usłyszałem mój ulubiony kawałek z drugiej płyty („Stabilise”), od którego zaczęła się moja miłość do tej barbadosko/irlandzko/tureckiej artystki. Poleciał też świetny cover PJ Harvey „Rid of Me”, spoza albumowego repertuaru. Artystka niewiele mówiła ze sceny, ale to, że zagrała utwór Polly zaznaczyła. Najwięcej utworów pochodziło oczywiście z płyty „My Method Actorr” z utworem tytułowym i świetnym, singlowym Like I Say (I Runaway)” na czele. Naprawdę poczułem wielki niedosyt z racji tego ograniczonego w rozmiarach udziału w koncercie.

Spod sceny mBanku karnie przeszedłem pod scenę główną (Perlage), by obejrzeć występ skandalizującego składu raperskiego z Belfastu – Kneecap. Generalnie dużo ludzi przybyło, by zobaczyć właśnie ten koncert. Palestyńskie flagi od początku powiewały przed sceną i właśnie od napisów uderzających w izraelskie zbrodnie w Strefie Gazy, wyświetlonych w tle sceny, rozpoczął się ten występ. Irlandczycy wypadli tak, jakby zgromadzili w sobie energię z odwołanych koncertów w Niemczech i na Węgrzech. W trakcie koncertu wielokrotnie padały ze sceny zarzuty pod adresem represjonującego ich brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości (oskarżenie o terroryzm), co przyczyniło się do zakazu występu na Festiwalu w Sziget. W Katowicach można było bez przeszkód głośno skandować „Free Palestine”, czy „F…ck Orban”. Set oparto na debiutanckiej płycie zespołu „Fine Art” i na soundtracku do głośnego, ubiegłorocznego filmu.”Kneecap”. Była uderzająca energia, zdzieranie gardeł, mocne – elektroniczne podkłady, przy których można było czasem jakąś figurę taneczną wykręcić, a nie tylko kiwać się groźnie i miarowo. W tle wyświetlały się różne hasła i grafiki, ale główny przekaz i tak leciał od samych artystów. Odbiór Irlandczyków był momentami euforyczny – kto wie, czy nie najlepszy tego dnia? Przyznam, że nie zostałem do samego końca, ale poczułem się nasycony i usatysfakcjonowany.

Stoiska płytowe, które odwiedziłem w przerwie mocno mnie rozczarowały – generalnie dominowały winyle i to zasadniczo na jednym tylko stoisku. Za to na koncert Fat Doga miałem już blisko. Jego debiutancka, ubiegłoroczna płyta czeka już na mnie do odbioru, zatem muzyka jaka popłynęła ze sceny stanowiła dla mnie dość dziewicze przeżycie. Fat Dog to grupa wesołków. Jak przystało na „psi” zespół, zatytułowali swój album onomatopeicznie „Woof”. To „woof” rzucane było zresztą wielokrotnie ze sceny, jako zachęcający do zabawy przerywnik. Muzyka Fat Dog jest fizycznie użytkowa. Ma pobudzać i wyzwalać. Kompozycje oparte są na niewyszukanych rytmach, napędzane są niekończącą się energią całego zespołu i wyśpiewującego proste teksty lidera, którym jest Joe Love. Instrumentarium jest zasadniczo rockowe, ale mają też syntezator i przede wszystkim saksofon, którego wpasowanie w muzykę przypominało mi trochę naszą Brygadę Kryzys. Melodie Fat Doga są proste, chwytliwe, czasem wręcz dyskotekowo romantyczne. Ale nie wiem, czy ktoś inny rozkręcił tego dnia taki młyn pod sceną, jak Anglicy. Joe często schodził śpiewać wśród publiczności. Na scenie były też prezentowane synchroniczne układy taneczne w wykonaniu saksofonistki i grającego też na gitarze klawiszowca. Zabawa po pachy, skwitowana na zejściu ze sceny nieśmiertelnym „Let’s Dance” Davida Bowie. Mnie ten występ przypominał trochę szaleństwa Die Antwoord – mniej elektroniki i niecenzuralnych treści, ale napęd do wyzwalającej zabawy ten sam.

Kraftwerk to zabytek. Ich się idzie zobaczyć. I faktycznie masa ludzi poszła. Z czasem jednak – jak to w zabytkach – część widowni, zrobiła zdjęcia, doczekała do „Das Model” i poszła. Koncerty kwartetu (w którym pozostał już tylko jeden członek z oryginalnego składu) od dłuższego czasu wyglądają podobnie. Cztery podświetlone pulpity, muzycy w strojach z diodami, obsługujący przy minimalnych ruchach swoje syntezatory i barwne projekcje w tle. Po samych ilustracjach wiadomo było, przy jakiej płycie jesteśmy. Zaczęli od „wyliczanki” („Numbers”), a potem pojawił się tytułowy „Computer World” z ostatniej cenionej płyty zespołu. W dalszej kolejności poleciał „Man Machine” – tytułowy numer z najbardziej cenionego albumu Kraftwerk. Po nim był rzut do czasów przełomowego „Autobahn”. Świetna wersja „Radio-Activity” uwspółcześniona nawiązaniem do Czarnobyla i Fukushimy. „Das Model” zabrzmiało z klasycznym, czarno-białym teledyskiem w tle i sprawiło, że wiele osób nagrało sobie ten moment. Z klasycznym teledyskiem odegrany został też główny temat „Tour De France”. W dalszej części koncertu wzruszeń było już nieco mniej, choć widziałem żywe reakcje, gdy na ekran wjechał pociąg zwiastujący „Trans Europe Express”. Zabawne „Pocket Calculator” Niemcy zaprezentowali w polskiej wersji językowej, co również się wielu osobom spodobało. Finałowe „Techno Pop” z „Electric Cafe” zakończyło ten robotyczny występ. Światła po woli wygasły. Zespół zszedł ze sceny, potem jeden z jego członków wrócił pokłonić się nisko publiczności  pomachać ręka niczym serdeczny automat. Zabrakło mi paru lubianych przeze mnie nut. Kraftwerk postawił na kompozycje bardziej mechaniczne, bliższe erze techno. Niech im tam – mogą robić co chcą – zasłużyli sobie.

OFF Festival 2025 dzień pierwszy