Drugi dzień koncertowy rozpoczęła piękna pogoda, przy której na scenie zainstalowało się Lambrini Girls. Żeńskie (w zasadzie) trio ma na swoim koncie świetny, debiutancki album wydany na początku tego roku. W mojej ocenie zespół dzierży aktualnie palmę pierwszeństwa w kategorii zaangażowanego, brytyjskiego punk rocka. Śpiewająca gitarzystka na dzień dobry przywitała się, pokazując wszystkim środkowy palec. Rzuciła parę haseł i zapodała od razu mój ulubiony, singlowy numer „Big Dick Energy”. Chwilę nie było słychać gitary, ale zaraz podkręcono potencjometry i od tej pory wszystko grało. Dziewczyny (perkusistka jest transseksualna) absolutnie rządziły publiką. Poprzedzały kolejne numery ideologicznymi pogadankami. Generalnie znów mieliśmy odezwy w sprawie wolnej Palestyny, poszanowania mniejszości seksualnych, krytykę policji, sprzeciw seksizmowi w muzyce rockowej. Lambrini Girls są pełne autentycznego zaangażowania, a ludzie pod sceną podchwytywali ochoczo wszelkie hasła – w pewnym momencie zapodali też swojskie „Kto nie skacze ten z policji hop hop hop”. Angielkom się to spodobało. Zresztą generalnie były pod wrażeniem odbioru ich koncertu przez katowicką publikę. Raz rozkręcone pogo, wracało przy każdej kolejnej piosence. Były młyny z galopadami, w którym uczestniczyli nie tylko twardziele,. Jeden chłopak doznał niestety poważnej kontuzji nogi, co skończyło się szybką interwencją publiczności i służb medycznych. Dziewczyny współpracowały ze sceny ze społecznym komitetem ratunkowym. Potem wszystko wróciło do zabawy. Wokalistka zarządziła rozrywkę w postaci robienia mini piramidy z chętnych festiwalowiczów. Stworzono trzy piętra, które otoczył zaraz kolejny „młyn”. Doczekałem się oczywiście na najmocniejsze punkty płyty: „Company Culture”, „Bad Aplple”, „No Homo” i „Love”. Trio sięgnęło nawet po swoje najstarsze nagranie z 2020 roku „Boys In the Band” oraz pochodzące z singla spoza albumu „Gods Country”. Zakończyły puszczonym z automatu podkładem do „Countology 101”. Punk rock is alive!
Wahałem się co dalej. Najpierw zajrzałem na scenę eksperymentalną na Wednesday Campanella. Japonka tłumaczyła ze sceny, że nie zna innego języka jak japoński i uczyła publiczność słów z refrenu piosenki. Hyper pop w wykonaniu wokalistki z DJ’em i dwóch tancerek, przykuł moją uwagę na dwie piosenki i to mi wystarczyło. Przeniosłem się pod sceną mBanku, na której trwał koncert brytyjskiej grupy Panchiko. Grali już na Offie dziesięć lat temu. To był dość spokojny występ, z dużą liczba nakładających się gitarowych dźwięków. Mnie się tego lepiej słuchało, niż części wokalnej. Głos wokalisty albo szwankował, albo łamał się z innych powodów. Dla mnie to takie Myslovitz po odejściu Rojka. Dość urzekające, bez fajerwerków i z przeciętnym wokalistą.
W tym czasie wielu fanów ciągnęło już pod scenę Trójki na występ poważnego składu Have a Nice Life. To skrzyżowanie Joy Division z shoegazem ma w Polsce sporo fanów (widziałem nawet ludzi w koszulkach z nazwą zespołu). Mają na swoim koncie już cztery płyty – ja nie znam żadnej. I nie poznałem. Nie sposób było choćby zbliżyć się do namiotu, w którym zaczął się koncert. Dźwięki docierały do mnie z pewnej odległości, przez co nie było słychać pełni artystycznej mocy. To co było słychać, brzmiało obiecująco i na pewno by mnie wciągnęło. Surowa oprawa sceniczna i brak dialogów z publicznością, kreowały konsekwentny, niewesoły klimat występu. Niestety nad ciemnym lasem za namiotem pojawiły się znienacka błyski światła, a po kwadransie, złowieszczy wiatr wygnał mnie w bezpieczniejsze, zadaszone miejsce. Ulewa była konkretna i trwała dobre pół godziny.
Aura pozwoliła dopiero udać się do namiotu sceny eksperymentalnej, gdzie zaczął swój występ japoński noise-metalowy Envy. Na scenie czterech gitarzystów, wokalista i perkusista. Grali dramatycznie i z pełnym oddaniem. Muzycznie bardzo przypomina to wczesny Mogwai tyle, że z wokalem – japońskim wokalem. Spokojne, ładne fragmenty, przeplatane były ścianą dźwięku. Post-rock pożeniony z metalem i noisem. Początkowo słuchałem ich z pewnej odległości, zakładając że ściana dźwięku, którą budowali momentami, nieco mną sponiewiera. Potem przekonałem się, że warto wejść głębiej i skonfrontować się z natężeniem gitar. Wokalista wydobywał z siebie dramatyczne wokale, niczym samuraj przed harakiri (tak sobie skojarzyłem, choć co ja tam wiem o zachowaniu rytualnym samurajów). Kompozycje Envy są długie i zasadniczo budowane na kontrastach tonalnych. Co może nieco zaskakiwać, w muzyce Envy jest dużo melodii. Można znaleźć ukojenie w tych dźwiękach, a potem eksplodować gdy zwiększają moc, a gitarzyści wpadają w ekstazę. Publika dobrze ich przyjęła. Japońskie podziękowania kilka razy popłynęły ze sceny. Jeszcze po pożegnaniu z publiką, przez chwilę muzycy szczytowali w hałasie, a potem wszystko przyjemnie ucichło.
W kontekście występu Japończyków, koncert gwiazdy na głównej scenie, był krainą łagodności. James Blake grał już wcześniej w Polsce. Ja go nigdy nie widziałem i nawet nie mam wszystkich jego płyt. Mam za to kompozycje, które absolutnie mnie rozkładają. Ten koncert był głównie rozkładający. Stałem trochę z boku, by nie konfrontować swoich trampek z trawiastym błotkiem po zlewie i przeszkadzało mi, że czasem ktoś coś gadał obok mnie. Wybrane na ten koncert utwory nie zawsze były liryczne. W zasadzie set był ułożony tak pół na pół. Artyście na scenie towarzyszył perkusista i gitarzysta, obsługujący także klawiaturę. Światła był raczej spokojne. Żadnych wizualizacji. Blake wbrał na ten wieczór nagrania dość przekrojowe. Mnie porwał jako pierwszy „Loading” z ostatniej jak dotąd płyty artysty. Podszyty mocną elektroniką, transowo-zmysłowy numer wypadł naprawdę dobrze. Stosunkowo szybko wybrzmiał też słynny cover Feist – „Limit to Your Love” - zaprezentowany nieco inaczej, niż na debiutanckiej płycie. Doczekałem się także na singlowy, transowy „Tell Me” i na przebój „Retrograde” z drugiej płyty. Przeżyłem chwile autentycznych wzruszeń, pięknym wokalem, podpartym subtelnymi klawiszami, gdy ze wsparciem pubiczności Blake wykonał przebój "Say What You Will" z płyty, wydanej w 2021 roku. Reagowałem na klubowe basy i przeżywałem chwile dla wrażliwców. Blake pod koniec zaprezentował też premierowo całkiem nowy utwór, z anonsowanej dopiero płyty. Naprawdę ładny i przebojowy. Już się cieszę na tę płytę. Świetny koncert, jak dla mnie najlepszy tego dnia.