Ostatni dzień festiwalu rozpocząłem od sceny Trójki, na której wystąpił młody amerykański artysta MJ Landerman, znany z grupy Wednesday. Jego ubiegłoroczna płyta, wydana jesienią, zebrała mocne recenzje za Atlantykiem. Zamówiłem nawet ten album, ale do tej pory zamówienia nie zrealizowano. Tym samym materiału nie znałem i tylko mogłem przypuszczać co usłyszę. Występ zgromadził - jak to na tej scenie - więcej ludzi, niż namiot mógł pomieścić. Obok lidera zainstalowało się jeszcze dwóch gitarzystów, perkusista i klawiszowiec grający na organach. Set składał się z tradycyjnych kompozycji – jak to moja Żona określiła „smętów w stylu Boba Dylana”. Trudno było mi się nie zgodzić. Słuchało się tego koncertu bez przeszkód, ale i bez chwili ekscytacji. Publika dała się porwać wykonaniem dwóch przebojów zespołu, ale dla mnie były to piosenki, jak inne tego dnia. Jesienne klimaty, trochę „americany”, dobry kontakt z widownią. Solidne, gitarowe granie, bez przytupu.
Tuż obok, po krótkiej, a głośnej próbie, zaczęli swój show dwaj goście z Soft Play. Na zdjęciu promocyjnym wyglądali jak twórcy syntezatorowego popu, ze zniewieściałym wokalem. Tymczasem Soft Play (niegdyś Slave) to pełna furii nawalanka. Wytatuowany wokalista, w krótkich spodenkach, bez koszulki, stał za perkusją, w którą młócił, śpiewając. Śpiew to był dość szorstki i gwałtowny. Obok kolega gitarzysta, który podskakiwał wielokrotnie, wyprowadzając w powietrzu ciosy i ćwicząc szpagaty. Czasem też śpiewał, czyniąc to zdecydowanie bliżej tego, co ze śpiewem można kojarzyć. Wokalista – Isaac, w jednej z przerw od naparzanki wspomniał, jak jeszcze kilka lat temu wszyscy pukali się w czoło słysząc o pomyśle na zespół w formie takiego duetu. Dziś mają satysfakcję, że ich muzyka przyciąga entuzjastycznie nastawionych słuchaczy. Trudno zresztą biernie podchodzić do takiej twórczości. Pogo kręciło się pod sceną aż miło. W pewnym momencie Isaac zszedł do ludzi, poprosił o zrobienie miejsca i zaprosił do środka same dziewczyny. Następnie wrócił za perkusję i zapowiedział specjalny kawałek dla dziewczyn. Uprzedził, że to będzie 7 sekund. Szybko napił tempo pałeczkami i wypalili, Dziewczyny skorzystały. Zaraz powtórzyli to samo, jakby ktoś nie zdążył się wybawić. Była w tym koncercie surowość, energia, szybkie rytmy i bezkompromisowe wokale. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem, jeśli chodzi o śpiewanie przy perkusji w podrygach. Zabrzmiał też jeden utwór akustyczny, ale z racji wokalu Isaac’a, wypadł kontrowersyjnie.
Ledwo złapałem oddech po Soft Play, można było wracać do namiotu Trójki, gdzie publiczność czekała już na koncert byłego wokalisty i gitarzysty Black Midi. Geordie Greep nagrał w ub. roku oryginalny i pozytywnie przyjęty album z muzykami sesyjnymi z Brazylii. Teraz zebrał nowy skład – dwie gitary, pianino, perkusja, wiolonczela i to z nim wystąpił. Geordie na scenie zameldował się w stroju jak z wesela. Elegancki – szansonista. Jego wokal częściej przypominał Franka Sinatrę, niż post-punkowca. Materiał z płyty potraktowany został jako zaczyn dla różnych improwizacji. Czasem prym wiodło jazzowe pianino, czasem pojawiał się klimat bossa novy, ale przez większość koncertu było jednak gitarowo. Nie bardzo rozpoznawałem tematy z płyty, ale jej klimat jak najbardziej został zachowany. Publika próbowała wpasować się w tempa i rytmy, co nie było proste. Najlepiej bawiła się przy finałowym „hicie” – „Holy Holy”. W koncertowym wydaniu singlowy numer trwał dwa razy dłużej. Jeszcze po zejściu muzyków ze sceny skandowano pod sceną „Holy Holy”.
Ponieważ z rozpiski wypadł duet Snow Strippers, zrobiłem sobie przerwę. Przez chwilę słuchałem Mechatok – niemieckiego DJ. Klubowe dźwięki zabrzmiały mi obojętnie.
Na główną gwiazdę poszedłem nieco przed czasem, by stanąć w miarę blisko sceny. Nie trafiłem jakoś super, bo objawił się obok mnie upalony psycho-fan, który bardzo dużo śpiewał. Na szczęście trzymał linie melodyczne, a jak wypalił drugiego skręta, to nieco odpuścił. Nagłośnienie było na szczęście świetne i zespół zapanował od razu nad Doliną Trzech Stawów. Fontaines D.C. zaczęli, tak jak na płycie „Romanse”, ale po tym swoistym intro, zaserwowali kawałki z poprzednich płyt „Jackie Down The Line” „Boys in the Better Land”, „Televised Mind”. Było dynamicznie. Obsługa wymieniała tylko muzykom gitary. Wokalista czasem też łapał za instrument. Wokalnie był dobrze dysponowany, a utwory elegancko podążały studyjnymi ścieżkami, czasem tylko dokładając mocy, czy innych akcentów. „Hurricane Laughter” było bardziej noise’owe, niż garażowe. Do przebojów z „Romance” wrócili bliżej połowy koncertu. Zagrali wszystkie single, stopniując umiejętnie napięcie: świetne „Bug”, poruszające „In The Modern World’, lepsze niż na płycie „Desire”, czy „Favourite”. Wpletli w ten set - to tak lubiane przez żeńską część publiczności – „I Love You” ze „Skinty Fia”. Gdzieś po drodze pojawiło się oczywiście (jak u wielu brytyjskich zespołów w tym roku) nawiązanie do Palestyny i Izraela, ale beż żadnych agitacji ze sceny. Wyświetlił się napis na telebimach, a perkusista nabił rytm do skandowania „Free Free Palestine”. Generalnie zespół nie kokietował ze sceny. Nie było tekstów o radości z grania w Polsce, ani chwalenia publiczności za fantastyczne zachowanie. Nie było też zapowiadania kolejnych kawałków – wszyscy i tak od razu je rozpoznawali. Zabawa pod sceną trwała w najlepsze przez cały występ Irlandczyków. Kto się nie zdecydował na skakanie, zapewne nadrobił to przy finałowym hicie „Strabuster”, który był idealnym zwieńczeniem koncertu. Naprawdę świetny występ, choć miałem z tyłu głowy, że chłopaki z gniewnych post-punkowców przekształcili się trochę w kolejne Oasis.
W smutku związanym z końcem Fastiwalu, zaszedłem jeszcze popląsać chwilę przy Bad Boy Chiller Crew. Ponoć to była rekordowa edycja – w każdym razie sprzedano w tym roku wszystkie dostępne bilety.