Po zobaczeniu Fat Dog na żywo, zapragnąłem posłuchać ich z płyty. Wydany w ub. roku debiutancki album „WOOF” raczej przypomina, niż oddaje koncertowe wrażenia. Ten młody zespół z Londynu stawia na szaloną zabawę, a to trudno oddać na płycie. Sam lider – Joe Love przyznaje, że nie jest do końca usatysfakcjonowany studyjnym efektem prac (pomimo wsparcia ze strony doświadczonego producenta Jamesa Forda). Na „WOOF” dostajemy śmiałą mieszankę electro-punka, zarozumialstwa i pochwały dla nieumiarkowanej zabawy. Kawałki polepione z różnych stylów, pomysłów i dźwięków, tworzą oszałamiający miejscami mikst. Są tu elementy retro, żydowskiego folku, auto-tuna, kabaretu i industrialu. Z dziewięciu umieszczonych na wydawnictwie utworów, wykrojono aż pięć singli, nie bacząc na fakt, że choćby taki „King of the Slugs” trwa ponad 7 minut. Mnie ten album jawi się jako skrzyżowanie płyt „California” Mr. Bungle z debiutem Electric Six. Generalnie chodzi o rozkręcenie imprezy i ciągłe zaskakiwanie słuchacza nowymi pomysłami. Tu nie ma zasad, ani ograniczeń. Cokolwiek przyjdzie muzykom do głowy i się akurat spodoba, to śmiało dokładają. Najważniejsze, żeby nie było nudy i kalkulacji. Dominują oczywiście dość szybkie tempa i mocne rytmy. Nigdy jednak nie ma tak, że dany motyw prowadzony jest przez cały utwór. Model :zwrotka-refren traktują jako niepotrzebną sztampę. To niezwykłe, że muzycy Fat Dog odgrywają to potem na koncertach. Trzeba dawać radę z przejściami, łączeniami i wstawkami. „WOOF” trwa niewiele ponad 33 minuty, ale podobnie, jak w przypadku ostatniej płyty Kasabian (z którymi widzę też pewne powinowactwa) łatwo o wrażenie, że jest się w pełni nasyconym.