Szkockie trio Biffy Clyro działa już 30 lat, a ja pierwszy raz sięgnąłem po ich płytę. W sumie z polecenia kolegi, bo inaczej bym się nie zainteresował. Owszem – Szkoci mają niezłą prasę, przynajmniej od czasów płyty „Puzzle” z 2007 roku, ale mnie jakoś nie było z nimi po drodze. I w sumie - po przesłuchaniu „Futique” - nadal nie jest. Problemem numer jeden jest dla mnie wokal. To takie śpiewanie w stylu amerykańskich rockowych, akademickich zespołów, które lecą w ścieżkach dźwiękowych do filmów dla nastolatków. Pogodne to, bezpieczne i jakieś takie programowe. Jakby wokalista chodził do szkoły śpiewania rockowego. Technicznie ok, melodyjnie jak najbardziej, ale jakby bez duszy. Kompozycje Szkotów są dobre, czasem ciekawie mieszają gatunki, ale znów wyłazi z nich jakiś popowy sznyt. Niby mamy na papierze zespół „alternatywny”, ale w praniu bardziej czuć swojskim, radiowym pop-rockiem. To oczywiście zapewnia Biffy Clyro popularność i listy przebojów (kolejny numer jeden w UK), ale ja nie bardzo mam z tego radość. Szanuję gości za to, że od początku są razem i nagrali już dziesięć płyt. Ciekawe jest, że portal Allmusic wycenia te płyty na cztery gwiazdki i więcej (w skali do 5), a Pitchork nie poświęcił uwagi żadnej z nich. „Futique” zostało nagrane w legendarnym niemieckim studiu Hansa w Berlinie. Zespół sam zadbał o produkcję. Płytę promują cztery piosenki, umieszczone na tzw. pierwszej stronie, jako ścieżki 1,2,4 i 5 (w takiej kolejności zresztą się ukazały od 11 czerwca do 19 września). Mnie w tym gronie najbardziej podoba się druga, dynamiczna i nieco agresywna – „Hunting Season”. Efekt psuje w niej tylko refren. Większą popularność zdobył jednak otwierający „A Little Love” wsparty aranżami smyczkowymi. Bliżej mu zdecydowanie do ballad Aerosmith, niż do niezależnego rocka. Czasem muzyka Szkotów brzmi zbyt ckliwie, a czasem zbyt optymistycznie, jak na rockowe skłonności. Byłoby chyba lepiej, gdyby zespół zredukował gitary, złagodził jeszcze wokal i przeszedł na stadionowy pop-rock. Dobrze sprawdza się w tym Imagine Dragons. Dodając więcej komputerów i syntezatorów rywalizowaliby z Twenty One Pilots. Szkoda niezłych harmonii. Ja lubię pop. Taki „Goodbye” to naprawdę ładna piosenka. W kategorii rocka dobrze wypada „Friendshipping” – jako całość lepiej, niż „Hunting Season”. W pół drogi do tych nagrań lokuje się zgrabny „Woe Is Me, Wow Is You” – kolejny numer z wplecionymi skrzypcami. Śmiało mogłyby one zaistnieć też w „It’s Chemical”, które podąża nieco za stylem Coldplay. Jeszcze bardziej liryczne jest „A Thousand and One” – to już prawie Bee Gees, czy jakiś współczesny boysband. Pozytywnie wyróżnia się „Dearest Amygdala”. Całość wieńczy nieco wzniosły, okraszony pianinem „Two People in Love”. Wszystko można powiedzieć o tej płycie, ale nie, że jest to dzieło z kategorii alternatywnego grania. W kategorii „pop-rocka” broni się za to dobrze.