Gdy w połowie lat 90 sięgnąłem pierwszy raz po muzykę Tortoise, szukałem bardziej oddechu krautrocka i nowych brzmień, niż post-rocka, czy jazzu. Zacząłem od płyty „Millions Now Living Will Never Die”. W świecie plastiku i zmierzchu winyli, wydanie płyty w kartonie było sygnałem zmian. Scena w Chicago, która wydała debiutancką płytę Shellac w podobnym opakowaniu, stała się nowym głosem muzyki niezależnej. Instrumentalna muzyka Tortoise korespondowała z jednej strony z surowym, gitarowym graniem, a z drugiej nawiązywała jakoś do sceny techno, która także była instrumentalna, rytmiczna, a zarazem nie stroniąca od jazzowych inklinacji w niektórych swoich podgatunkach. Zachęcony pierwszym spotkaniem z Tortoise cofnąłem się do ich debiutu, a potem dokupiłem remixy – wszystkie te płyty były z tekturowych opakowaniach. Dopiero „TNT” wyszło w plastiku, ale zarazem stało się najbardziej przystępnym materiałem grupy. Płyty wydawane po roku 2000 nie miały już tej siły, ani powabu świeżości. Nie schodziły poniżej pewnego poziomu, ale zeszły do niszy, w której mnożyły się w formie pobocznych projektów i różnych kolaboracji. Muzycy Tortoise oddalili się od siebie i w sumie grupa na pewien czas jakby przestała istnieć. Od czasu „The Catastrophist” (2016) w zasadzie niewiele się działo. Z początkiem tego roku ukazało się pierwsze od lat nowe nagranie „Oganesson”, które wyszło w postaci EP z licznymi remixami autorstwa m.in. Saula Williamsa, Broken Social Scene, Mackayi McCravena, czy Patricka Carneya z The Black Keys. Dobór tych autorów, łączących świat hip hopu, jazzu i alternatywnego rocka, zapowiadał otwartość na zmiany. Zresztą już poprzedni album – z gościnnymi wokalami – świadczył o przekraczaniu post-rockowej formuły. Wydany w październiku album „Touch” (pierwszy raz nie w barwach Thrill Jockey) faktycznie brzmi inaczej, niż wcześniejsze płyty zespołu. Choć skład od lat jest niezmienny i nie ma znów partii wokalnych, to słuchacze pamiętający Tortoise z lat 90. mogą poczuć się zaskoczeni. Grupa stała się jakby bardziej elektryczna. Otwierający utwór „Vexations” ma całkiem wyraziste gitary, a singlowy „Layered Presence” zaskakuje atmosferą tajemniczości. Dopiero wybrany przez Pitchfork na kawałek tygodnia „Works and Days” przypomina dawne Tortoise. Mocno elektroniczny puls prowadzi kawałek „Elka”. Przyjemny i nieco nostalgiczny jest „Promenade a deux” - ma w sobie coś z klimatu płyty „TNT”. Pomruki i szybszy bit „Axial Seamount” kojarzą się z dokonaniami Trans AM. Wydany na początku roku „Oganesson” stanowi bardziej materiał do prac, niż zapadający w pamięć materiał. Więcej w nim jazzowej lekkości, niż w innych nagraniach. Imponujący jest za to finałowy „Night Gang”. Uwagę zwraca w nim ilustracyjna moc i bogactwo środków. Generalnie słychać na tej płycie, że członkowie Tortoise stęsknili się za swoim macierzystym zespołem i choć nagrywali w trzech różnych studiach, to podeszli do pracy z zapałem. Jest na „Touch” energia, inwencja i generalnie dobrze się tego słucha. Cieszy mnie ten powrót kwintetu. W swojej klasie - wciąż są mistrzami.