Kevin Parker wypracował sobie pozycję jednej z najważniejszych postaci minionej dekady. Ten australijski muzyk, kompozytor i producent, dzięki płycie „Currents”, wypłynął na światowe salony. Został zaproszony do współpracy przez The Weeknd, Kanye Westa czy Travisa Scotta. Krytycy, którzy zachwycili się jego pierwszymi, psychodelicznymi płytami, nie byli jednoznaczni w ocenach „Currents”, ale słupki sprzedaży i kolejne nagrody, przechyliły szalę zdecydowanie na korzyść Parkera. „Deadbeat” ukazuje się po kilku latach przerwy od poprzedniej płyty „Slow Rush” i przynosi muzykę osadzoną w kulturze rave. Na rozkładówce widzimy stojące gdzieś w tropikalnym lesie zestawy głośników. Pierwszy singiel, zapowiadający wydawnictwo to dwie ponad 7-minutowe kompozycje w mocno klubowym rytmie – obydwie znalazły się też na płycie. Co ciekawe, Kevin Parker, który w okresie tworzenia „Currents” zasłuchiwał się we Fleetwood Mac, teraz przyznał się do słuchania Supertramp, które z kulturą rave bynajmniej nie ma nic wspólnego. Album „Deadbeat” niewątpliwie bliższe jest „Currents”, niż do pozostałych płyt Tame Impala. Więcej w niej głębokiego bitu, ale na poziomie piosenkowym wszystko się zgadza. Wybrane na kolejne single utwory: „My Old Ways”, „Dracula” i „Loser” to niewyjęte hity. Środkowa część płyty bardziej sobie leci, niż zajmuje uwagę. Ze stanu ukojenia wyrywa nas dopiero stanowczy, basowy rytm "Ethereal Connection". Zgodzę się tu z opinią, że ten kawałek (wydany oryginalnie na drugiej stronie singla „End of Summer”) przypomina styl Underworld. Oczywiście charakterystyczny, snujący się wokal Parkera odróżnia Tame Impalę od Anglików, ale sam podkład wypada do złudzenia podobnie. Moim zdaniem to ciekawy krok. Atrakcyjny, klubowy bit towarzyszy też utworowi "Afterthought". Takie ożywienia, budowane na głębokim basie, dobrze robią tej płycie. Finałowe „End of Summer” okraszone jest znów mocnym klubowym uderzeniem, niczym z plenerowego rave-party. Sam utwór jest jednak mało euforyczny. W końcu trudno tryskać energią na zakończenie lata. „Deadbeat” zbiera mocno przeciętne recenzje, za to sprzedażowo utrzymał poziom dwóch poprzednich płyt i to po obu stronach Atlantyku. Ja bym się artysty nie czepiał. Na etapie piątej płyty ważne, że zaproponował coś nowego, a zarazem nie stracił swoich charakterystycznych atutów. W singlach również dobrze mu idzie. Jak pamiętam „Currents”, to początkowo zbierało różne noty (zaledwie 3 gwiazdki na Allmusic), by z czasem stać się klasyczną pozycją i punktem odniesienia dla całej dyskografii.