Blood Orange to jeden z przykładów jak tradycyjny kontakt z płytami, wpływa na gust i horyzonty odbioru. Gdybym zachęcony recenzjami posłuchał którejś z płyt Blood Orange w sieci, z pewnością nie kupiłbym płyty i nigdy nie poznał tej muzyki. Skoro jednak już kupiłem, wydałem pieniądze, przyniosłem do domu, to zacząłem słuchać, poznawać, szukać czegoś dla siebie. Z czasem odkryłem w tym ciekawe elementy, jakoś przetrawiłem i zrozumiałem. W zalewie dźwięków w sieci, brak nam podejścia, cierpliwości i czasu. Łapiemy rzeczy, które nam się od razu podobają, resztę odrzucamy. Dev Hynes, stojący za szyldem Blood Orange, zaistniał najpierw jako gitarzysta i drugi wokalista post-punkowego tria Test Icicles, które zostawiło po sobie jeden album wydany 20 lat temu. Grupa zaistniała, ale się nie przebiła. Artysta otworzył się na nowe dźwięki i pomysły. Kolejne płyty wydawane pod nowym szyldem, zwróciły uwagę krytyków. Blood Orange opuścił w końcu scenę niezależną (Domino) i rozpoczął karierę w barwach RCA. „Essex Honey” ukazuje się sześć lat po poprzednim albumie. Wcześniej – też przez sześć lat = Dev wydał cztery płyty. Ja nie słuchałem Blood Orange od „Freetown Town” z 2016 roku, więc tym bardziej byłem ciekaw, co się po tym czasie wydarzyło. „Essex Honey” miał być wspomnieniem lat młodości, spędzanych w rodzimej Anglii, którą Dev zamienił potem na Nowy York. Na okładce płyty widzimy ciemnoskórego chłopca w szkolnym stroju, z plecakiem i piłką do koszykówki, który idzie zamyślony ulicą. Album sam w sobie nie jest jednak muzycznym powrotem do przeszłości, choć inspiracje bywają na nim różne. Znajdujemy na nim ślady Durutti Column, The Replacement i Yo La Tengo, a także słyszymy Lorde i znaną z wcześniejszych kolaboracji Caroline Polachek. Wśród gości pojawiają się także wokalista Turnstile i członkowie The Avalanches oraz Everything But The Girl. Jdnak album, choć bogaty, nie stanowi znacznego rozstrzału stylistycznego. To wciąż ciepłe, klimatyczne i elegancko zaaranżowane granie, z wykorzystaniem elektronicznych podkładów, ale tez żywych instrumentów. To piosenki zaśpiewane z wrażliwością i pewną nieśmiałością. Z wytypowanych na single czterech nagrań (wydanych jednak jako trzy single) moje uszy skradł jako pierwszy „Somewhere in Between”, a w dalszej kolejności „Countryside”. Płyta wolno się rozwija, od spokojnego tempa. Perkusje wchodzi dopiero po kilku minutach. Jest tu jakiś jazzowy klimat, choć jakby z akcentami kameralistyki (te smyczki, czy fleciki). Słuchacz powinien się w tym rozgościć, zanurzyć i dać ponieść. Efekt jest moim zdaniem najlepszy z dotychczasowych. Mnie przynajmniej najlepiej się z tą płytą Hynesa obcuje.