Florence &The Machine to niewątpliwie jedno z ważniejszych i jaśniejszych zjawisk na scenie niezależnego rocka obecnego ćwierćwiecza. Świetny wokal, ważne przekazy i oryginalny styl składają się na sukces komercyjny i festiwalowy. Widziałem zespół na żywo i byłem pod wrażeniem. Kolejne płyty również przekonują. Wszystko to pomimo różnych osobistych przejść liderki – Florence Welch. Niby wiadomo, że cierpienie uszlachetnia, problemy pobudzają twórczo, ale czasem można się załamać i skapitulować. Album „Everybody Scream” ogłoszony został najbardziej osobistym i niewątpliwie kryje się za nim dramat liderki. Zagrożona, a następnie utracona ciąża to prawdziwa tragedia, z którą trudno sobie poradzić. Wymowne jest w tej mierze zdjęcie Florence na okładce płyty. W studiu artystka zyskała olbrzymie wsparcie od całej masy muzyków, spośród których pierwsze skrzypce gra gitarzysta Idles – Mark Bowen – współkompozytor połowy materiału. To w ogóle najbardziej gitarowa płyta zespołu. Ale wróćmy jeszcze do listy gości. Kogo tam nie ma? Mitski, członkowie The National i wspomnianych Idles, James Ford, członkowie Beirut i Glass Animals. Ponadto kwartet smyczkowy i chórek - w sumie kilkadziesiąt osób. Florence & The Machine zawsze imponował potężnym brzmieniem – tu czasem jest skromniej, ale wewnętrzna siła tych kompozycji trudna jest do poskromienia. Początek płyty to kolejne mocne pozycje i niemal same single. Najpierw wprowadzający utwór tytułowy, zdominowany przez chóralny lament i wzniosłą sekcję rytmiczną. To bardzo dobre, jak zwykle nieco teatralne otwarcie albumu. Jeszcze lepszy jest chyba drugi singiel „One of the Greats” – rozbudowane, trwające ponad 6 minut dzieło, ze smyczkowymi wstawkami. Zaskakuje jest gitarowe wprowadzenie do „Witch Dance”, jednak utwór zaraz nabiera romantycznego charakteru. Pełen rozmachu i rozśpiewania jest trzeci singiel – „Sympathy Magic”. Wraz z oddaniem głosu Aaronowi Dessnerowi z The National w środkowej części płyty pojawia się więcej minorowych nut. Podoba mi się też singiel „Buckie” zrobiony z Mitski – prościej i bardziej gitarowo zaaranżowany. Muzyka na „Everybody Scream” porusza i zaklina. Wciąż słychać tu baśniowo-folkowe korzenie, chociaż niestety kontekst taki nie jest. Jest dostojeństwo, dramat i piękno. Trudno mówić o jakimś artystycznym przełomie, ale waga tej płyty jest na pewno wyjątkowa