„Punisher” – Phoebe Bridgers

Dead Oceans/PIAS, 24 lipca 2020

„Punisher” – Phoebe Bridgers

Urodzona w 1994 roku Phoebe Bridgers staje się ważną postacią amerykańskiej sceny muzycznej – a przynajmniej jej części lokowanej przy tradycyjnych nurtach. Muszę przyznać, że jako człowiek wychowany jednak na latach 80. mam mniejszą skłonność do zachwycania się folkiem, country i bluesem. Nie bardzo wzrusza mnie gitara akustyczna skrzyżowana ze skrzypcami i nieco zbolałym kobiecym wokalem. Rzadko wracam do płyt Julien Baker, czy Bright Eyes, a to Ci artyści m.in. wnieśli swój wkład w powstanie „Punisher” – drugiej płyty Kalifornijki. Ale od razu zaznaczę, że to dzieło nie dające się łatwo skwitować, czy zaszufladkować. Pomijam pełen entuzjazmu singlowy „Kyoto”, który gdzieś tam dotyka pomysłów Calexico (choćby przez obecność charakterystycznych dęciaków). Uwagę zwraca „ICU” (chodzi o zwrot „I See You”), w którym pojawiają się słowa nienawiści, a sekcja rytmiczna jest zdecydowanie wsparta wzmacniaczami. Jednak przede wszystkim zbija z pantałyku finałowy „I Know The End”, który nabiera rozmachu niczym Arcade Fire w swoich najlepszych czasach. Phoebe ucieka od intymnej relacji, od eksponowania swej wrażliwości. Jej baśniowy świat, pokazany choćby na rysunkach zdobiących booklet, w kilku miejscach zostaje jakby zakrzyczany.

Wypadkową kameralnych numerów pokroju „Punisher”, czy „Halloween” z tymi mocniejszymi fragmentami jest „Chinese Satellite”., w którym mamy przede wszystkim szersze instrumentarium – w tym odzywająca się co jakiś czas perkusję i gitarę elektryczną. Głos Phoebe pozostaje jednak melancholijny, czy wręcz cierpiący. Countrowy jest zdecydowanie „Graceland Too” wsadzony pomiędzy tymi najmocniejszymi momentami („ICU” i „I Know The End”), co też może zaskakiwać.  Na pewno wrażenie robi też fakt, że wokół młodej artystki zgromadziło się tyle ważnych nazwisk. Obok wspomnianej Julien Baker oraz członków Bright Eyes – Conora Obersta i Nathaniela Walcotta, pojawiają się tu też Lucy Dacus, Blake Mills, Rob Moose (Bon Iver), czy – co już bardziej zaskakujące – Nick Zinner z Yeah Yeah Yeahs i Jenny Lee Lindberg z Warpaint. Phoebe Bridgers nie dołączy do grona ważnych dla mnie artystek. Nie porywa mnie urok tej płyty. Pozostanę jednak czujny na dalsze dokonania Kalifornijki, bo jej wachlarz środków artystycznych może jeszcze przywiać ku mnie ożywczy powiew. No i ten rozdzierający koniec płyty… na pewno zostanie w mojej pamięci.