Pierwszą płytę The Weeknd kupiłem trochę przez pomyłkę. Zaskoczyło mnie w każdym razie to, co na niej usłyszałem. Skrzyżowanie klasycznego Michaela Jacksona z brytyjską nową falą samplowaną jakby od niechcenia w ogromie błyskotliwych podkładów. Na kolejnych płytach Abel Tesfaye w dalszym ciągu łączył taneczne R’n’B z odważną produkcją (Daft Punk, Oneohtrix Point Never) i samplami przebojów sprzed lat. Na poprzedniej płycie sięgnął po euro-disco, co nie przeszkadzało mu współpracować z Danielem Lopatinem. Nowa płyta „Dawn FM” zrealizowana jest w znanej już konwencji programu radiowego. Słyszymy tu głosy Quincy Jonesa, Jima Carrey’a i Josha Safdie. Pojawiają się jingle, radiowe autoreklamy i głos DJ’a. Kawałki przechodzą jeden w drugi. Wśród gości słyszymy lidera Tyler, The Creator, członka The Beach Boys i Lil Wayne. Wśród współautorów obok Daniela Lopatina i jego OPN są m.in. Swedish House Mafia i Calvin Harris. Zaskakiwać może okładka – w czasach przemożnego kultu młodości, Abel Tesfaye poddał się na zdjęciu wyraźnemu postarzeniu (ja niestety połakomiłem się na wersję limitowaną z mało interesującą grafiką). The Weeknd to obecnie chyba największa kanadyjska gwiazda pop. Masa nagród, szczyty list przebojów, prestiżowe kolaboracje. Dla mnie to muzyka na granicy akceptacji, ale zawsze na poziomie. Jestem pod dużym wrażeniem wyobraźni muzycznej Abela Tesfaye’a i jego możliwości wokalnych. Niewątpliwie podoba mi się wiele z jego przebojów, ale jego płyty kryją też dużo naprawdę dobrej muzyki spoza singlowych tracków. Album zaczyna się od elektronicznych pejzaży z odgłosami ptaków. Potem dostajemy nowoczesny pop z R’n”B, podlany czasem funkiem i disco, jak w świetnym, singlowym „Take My Breath”, którego nawet Bee Gees w czasach „Gorączki sobotniej nocy” mogliby pozazdrościć. Też mamy tu delikatne, zmysłowe falsety, mocną sekcję rytmiczną i klasycznie brzmiącą elektronikę. Nieco inaczej zaśpiewany jest kolejny singiel „Sacriffice” zrealizowany ze Swedish House Mafia, ale to też nośny numer ze świetną partią basu. Trzeci singiel (Out of Time) to już taka „ejtisowa pościelówka”, której ani wtedy, ani teraz nie mogę polubić. To skrzyżowanie Lionela Richie i Michaela Jacksona. Takich afektowanych piosenek jest tu więcej – zwłaszcza w środkowej części płyty. Ich klimatu nie zmieniają nawet partie popularnych raperów. W końcówce dostajemy przegapiony moim zdaniem hit w postaci „Less than Zero” – wciąż ejtisowy ale jakże budujący i chwytliwy. Można się wzruszyć tymi bezwstydnymi i oczywistymi nawiązaniami do „epoki plastiku”. Całość zamyka radiowy głos Carrey’a na wieczornym podkładzie instrumentów i ponownie ptasi świergot. Zdaniem krytyków „Dawn FM” to najlepsza płyta The Weeknd. Moim zdaniem nie, bo za mało tu trochę zaskoczeń, a zbyt wiele ukłonów w stronę popu. Może też ciągnie mnie w inną stronę, niż większość słuchaczy Abla Tesfay’a?